[04.08.2013]
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Żłobisty Szczyt (Zlobivá; 2426 m n.p.m.)
droga: Filar Motyki (II)
Rumanowy Szczyt (Rumanov štít; 2428 m n.p.m.)
droga: granią od Żłobistego Szczytu (II)
Dzisiejszy dzień zaczął się od małego falstartu. Budzę się w ciasnym, ale za to malowniczo położonym „hoteliku” wypoczęty jak nigdy. Słyszę, że Paweł też zaczyna się już wiercić… Myślę sobie, że zaraz pewnie będzie trzeba cisnąć pod ścianę, więc zbieram się z „wyrka”, wystawiam głowę „za okno” a tam… Ciemność, widzę ciemność! Zerkam szybko na zegarek – 2 w nocy. I co tu teraz robić? Spać się nie chce, wychodzić nie ma po co – trzeba przeczekać.
W końcu pojawiają się pierwsze promienie słońca, toteż udajemy się do „stołówki” na śniadanko. Następnie ogarniamy cały ten bałagan, plecaki oddajemy do „przechowalni bagażu” i bez zbędnego obciążenia zmierzamy pod południową ścianę Żłobistego Szczytu.
Zanim dobrze rozprostowaliśmy kości już byliśmy na miejscu – takie podejścia to ja rozumiem. Teraz rzut oka na opis, następnie na ścianę. Wszystko się zgadza – dwóch równoległych ścieków trudno nie zauważyć. Zgodnie z opisem zaczynamy więc wspinać się lewym ściekiem, później trawers do prawego, następnie kilkanaście metrów w górę i już jesteśmy na filarze, podciętym pionowym uskokiem. Podchodzimy do góry, widząc już pas charakterystycznych przewieszek. Teren nie jest zbyt trudny, za to z każdym metrem jest coraz bardziej stromo, a podcięty filar robi z góry jeszcze większe wrażenie. Tu postanawiamy się związać i kontynuować „na lotnej”. Zgodnie z opisem obchodzimy wspomniany pas przewieszek i po pokonaniu ładnego zacięcia oraz pionowej ścianki, z powrotem wracamy na filar, którym stopniowo pniemy się coraz wyżej. W górnej części filara, droga Motyki łączy się z drogą normalną. Idziemy więc śladami pierwszych zdobywców i po pokonaniu charakterystycznego miejsca, jakim jest koń, a właściwie konik skalnych, wychodzimy na Szczyt Marty (podobno w niemieckiej i węgierskiej nomenklaturze nazwa ta funkcjonuje do dziś).
Po wyjściu na szczyt, pierwsze, co przykuwa moją uwagę to duża, pochyła płyta, ostro podcięta od północy. Wygląda to niesamowicie. Widok ze Żłobistego praktycznie w każdym kierunku jest piękny i rozległy, jednak na mnie największe wrażenie robi dzika Dolina Kacza, którą dłuższą chwilę podziwiam siedząc na wspomnianej wcześniej płycie.
Chciałoby się pobyć w tym miejscu dłużej, ale trzeba się ruszyć, bo żar, który już leje się z nieba wcale nie sprzyja szybszemu tempu, a przed nami jeszcze kawałek drogi.
Zjeżdżamy na Żłobiste Wrótka i kontynuujemy wycieczkę przez Żłobiste Czuby. Grań nie jest specjalnie długa, ale nieco zajmująca, zwłaszcza, gdy idzie się jej ostrzem, nie omijając napotkanych turniczek. Teren nie jest zbyt trudny, ale dwójkowe zejścia bywają czujne i potrafią dostarczyć emocji, szczególnie, że po stronie Doliny Kaczej cały czas towarzyszy nam ogromna lufa. Pokonując turnie i turniczki, tudzież konie skalne, dochodzimy nad Wyżnią Żłobistą Przełączkę, na którą dostajemy się zjazdem.
Przed nami ostatnia część południowo-wschodniej grani prowadzącej na Rumanowy. Odcinek ten, zbliżony kształtem do filara, Cywiński [WC17 – 16] ocenia na 0+ lub I, w zależności od wariantu. Z dołu to jednak wcale tak banalnie nie wygląda, ale skoro w przewodniku stoi jak byk, że łatwo, to przecież nie może być trudno… Na początku droga rzeczywiście jest bardzo przyjemna, jednak na atrakcje nie musieliśmy długo czekać. Pojawia się pionowa ścianka – niby nic wielkiego, ale kleterki by się jednak przydały. Po pokonaniu przeszkody daję głośny wyraz swojego zdziwienia, na co Paweł krzyczy: „Zaraz jest jeszcze ciekawiej, tylko uważaj na taki jeden kamień, bo się rusza”. W tym momencie myślę sobie o wycenie z przewodnika – wychodzi na to, że ścianka, którą przed chwilą pokonałem była za 0+, wcześniej było łatwiej, czyli 0, a teraz partner krzyczy, że ciekawie, więc najprawdopodobniej będzie to I.
Podchodzę do jedynkowego miejsca – kominek. Ładny kominek, taki z gładkimi ściankami - aby się do niego dostać, trzeba się przewinąć z krawędzi filarka. Żeby było ciekawiej, to teren wymusza taki ruch, że rękami i głową jest się już w kominku, a resztą ciała jeszcze na filarku. Między początkiem kominka a filarkiem, jest oczywiście spora lufa, co by człowiek czuł, że jest w górach. Na szczęście w kominku jest jeden dobry chwyt, z zaklinowanego, niedużego kamienia. Jakieś pół metra wyżej jest następny zaklinowany kamień, tym razem większy. Można nawet na nim stanąć, tylko ostrożnie, bo się rusza. Jednym słowem jest to podręcznikowe miejsce za I w skali UIAA.
Po wyjściu z kominka Paweł oświadcza, że jemu również się bardzo podobało i, że pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się klinować stopę w podejściówkach. Dumni z siebie, że urobiliśmy jedynkowego cruxa, idziemy dalej. Lampa jak w południe na równiku – mam wrażenie, że skóra pali mi się w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pokonując ostatni odcinek grani wychodzimy na najwyższy wierzchołek Rumanowego Szczytu. W tym samym momencie kończy nam się zapas wody, więc na szczycie spędzamy tylko chwilę, po czym zaczynamy zejście na przełęcz i dalej, dobrze już znaną drogą w kierunku Doliny Rumanowej. Słońce daje strasznie popalić, a w ustach coraz bardziej sucho. Do drogi motywuje nas już chyba jedynie to, że przy plecakach mamy jeszcze kapkę wody.
W końcu docieramy do obozu i gasimy pragnienie, przynajmniej na chwilę, i zbieramy się do dalszej drogi. Wydaje się, że jest coraz goręcej. Wiatru nie ma w ogóle, a na odsłoniętej przestrzeni smażymy się jak na patelni. Plecaki znowu nam ciążą, co też wcale nie uprzyjemnia zejścia. W takich warunkach droga przez złomy skalne wydaje się nie mieć końca. Pocieszamy się jedynie myślą, że w dole doliny są strumienie i wreszcie będzie można się porządnie napić.
Gdy docieramy nad strumień, robimy sobie mały piknik. Pijemy ile wlezie i moczymy odparzone stopy. Wreszcie można też coś zjeść, bo wcześniej nic prócz płynu nie chciało przejść przez gardło. Pełni energii kontynuujemy powrót do auta, gdzie czekają już na nas Marcin z Anitą.
Weekend w Złomiskach uważam za wielce udany. Oby takich więcej.
W końcu pojawiają się pierwsze promienie słońca, toteż udajemy się do „stołówki” na śniadanko. Następnie ogarniamy cały ten bałagan, plecaki oddajemy do „przechowalni bagażu” i bez zbędnego obciążenia zmierzamy pod południową ścianę Żłobistego Szczytu.
Zanim dobrze rozprostowaliśmy kości już byliśmy na miejscu – takie podejścia to ja rozumiem. Teraz rzut oka na opis, następnie na ścianę. Wszystko się zgadza – dwóch równoległych ścieków trudno nie zauważyć. Zgodnie z opisem zaczynamy więc wspinać się lewym ściekiem, później trawers do prawego, następnie kilkanaście metrów w górę i już jesteśmy na filarze, podciętym pionowym uskokiem. Podchodzimy do góry, widząc już pas charakterystycznych przewieszek. Teren nie jest zbyt trudny, za to z każdym metrem jest coraz bardziej stromo, a podcięty filar robi z góry jeszcze większe wrażenie. Tu postanawiamy się związać i kontynuować „na lotnej”. Zgodnie z opisem obchodzimy wspomniany pas przewieszek i po pokonaniu ładnego zacięcia oraz pionowej ścianki, z powrotem wracamy na filar, którym stopniowo pniemy się coraz wyżej. W górnej części filara, droga Motyki łączy się z drogą normalną. Idziemy więc śladami pierwszych zdobywców i po pokonaniu charakterystycznego miejsca, jakim jest koń, a właściwie konik skalnych, wychodzimy na Szczyt Marty (podobno w niemieckiej i węgierskiej nomenklaturze nazwa ta funkcjonuje do dziś).
Po wyjściu na szczyt, pierwsze, co przykuwa moją uwagę to duża, pochyła płyta, ostro podcięta od północy. Wygląda to niesamowicie. Widok ze Żłobistego praktycznie w każdym kierunku jest piękny i rozległy, jednak na mnie największe wrażenie robi dzika Dolina Kacza, którą dłuższą chwilę podziwiam siedząc na wspomnianej wcześniej płycie.
Chciałoby się pobyć w tym miejscu dłużej, ale trzeba się ruszyć, bo żar, który już leje się z nieba wcale nie sprzyja szybszemu tempu, a przed nami jeszcze kawałek drogi.
Zjeżdżamy na Żłobiste Wrótka i kontynuujemy wycieczkę przez Żłobiste Czuby. Grań nie jest specjalnie długa, ale nieco zajmująca, zwłaszcza, gdy idzie się jej ostrzem, nie omijając napotkanych turniczek. Teren nie jest zbyt trudny, ale dwójkowe zejścia bywają czujne i potrafią dostarczyć emocji, szczególnie, że po stronie Doliny Kaczej cały czas towarzyszy nam ogromna lufa. Pokonując turnie i turniczki, tudzież konie skalne, dochodzimy nad Wyżnią Żłobistą Przełączkę, na którą dostajemy się zjazdem.
Przed nami ostatnia część południowo-wschodniej grani prowadzącej na Rumanowy. Odcinek ten, zbliżony kształtem do filara, Cywiński [WC17 – 16] ocenia na 0+ lub I, w zależności od wariantu. Z dołu to jednak wcale tak banalnie nie wygląda, ale skoro w przewodniku stoi jak byk, że łatwo, to przecież nie może być trudno… Na początku droga rzeczywiście jest bardzo przyjemna, jednak na atrakcje nie musieliśmy długo czekać. Pojawia się pionowa ścianka – niby nic wielkiego, ale kleterki by się jednak przydały. Po pokonaniu przeszkody daję głośny wyraz swojego zdziwienia, na co Paweł krzyczy: „Zaraz jest jeszcze ciekawiej, tylko uważaj na taki jeden kamień, bo się rusza”. W tym momencie myślę sobie o wycenie z przewodnika – wychodzi na to, że ścianka, którą przed chwilą pokonałem była za 0+, wcześniej było łatwiej, czyli 0, a teraz partner krzyczy, że ciekawie, więc najprawdopodobniej będzie to I.
Podchodzę do jedynkowego miejsca – kominek. Ładny kominek, taki z gładkimi ściankami - aby się do niego dostać, trzeba się przewinąć z krawędzi filarka. Żeby było ciekawiej, to teren wymusza taki ruch, że rękami i głową jest się już w kominku, a resztą ciała jeszcze na filarku. Między początkiem kominka a filarkiem, jest oczywiście spora lufa, co by człowiek czuł, że jest w górach. Na szczęście w kominku jest jeden dobry chwyt, z zaklinowanego, niedużego kamienia. Jakieś pół metra wyżej jest następny zaklinowany kamień, tym razem większy. Można nawet na nim stanąć, tylko ostrożnie, bo się rusza. Jednym słowem jest to podręcznikowe miejsce za I w skali UIAA.
Po wyjściu z kominka Paweł oświadcza, że jemu również się bardzo podobało i, że pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się klinować stopę w podejściówkach. Dumni z siebie, że urobiliśmy jedynkowego cruxa, idziemy dalej. Lampa jak w południe na równiku – mam wrażenie, że skóra pali mi się w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pokonując ostatni odcinek grani wychodzimy na najwyższy wierzchołek Rumanowego Szczytu. W tym samym momencie kończy nam się zapas wody, więc na szczycie spędzamy tylko chwilę, po czym zaczynamy zejście na przełęcz i dalej, dobrze już znaną drogą w kierunku Doliny Rumanowej. Słońce daje strasznie popalić, a w ustach coraz bardziej sucho. Do drogi motywuje nas już chyba jedynie to, że przy plecakach mamy jeszcze kapkę wody.
W końcu docieramy do obozu i gasimy pragnienie, przynajmniej na chwilę, i zbieramy się do dalszej drogi. Wydaje się, że jest coraz goręcej. Wiatru nie ma w ogóle, a na odsłoniętej przestrzeni smażymy się jak na patelni. Plecaki znowu nam ciążą, co też wcale nie uprzyjemnia zejścia. W takich warunkach droga przez złomy skalne wydaje się nie mieć końca. Pocieszamy się jedynie myślą, że w dole doliny są strumienie i wreszcie będzie można się porządnie napić.
Gdy docieramy nad strumień, robimy sobie mały piknik. Pijemy ile wlezie i moczymy odparzone stopy. Wreszcie można też coś zjeść, bo wcześniej nic prócz płynu nie chciało przejść przez gardło. Pełni energii kontynuujemy powrót do auta, gdzie czekają już na nas Marcin z Anitą.
Weekend w Złomiskach uważam za wielce udany. Oby takich więcej.
|