[07.09.2013]
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Wołowa Turnia (Volia
veža; 2373 m n.p.m.)
droga: Stanisławski (V)
Prognozy na najbliższy weekend były jednoznaczne – lampa. Mało tego – to miał być ostatni tak piękny weekend w Tatrach, przed drastycznym pogorszeniem pogody. Żal było tego nie wykorzystać. Proponuję wspólny wypad Pawłowi, który, ku mojemu zadowoleniu, ma możliwość wyrwać się na dwa dni. Jego entuzjazm zakłóca tylko jedno:
- „…ale w nocy są już przymrozki, w schroniskach jeszcze nie grzeją, więc może być trochę hardcorowo w tych naszych cienkich śpiworkach”
- „Ciepło raczej nie będzie, dlatego bez flaszki nie ma nawet co jechać!”
- „Dobra, mam coś dobrego, to wezmę!”
W ten sposób załatwiliśmy kwestię niskich temperatur w nocy. Pozostawało jeszcze uzgodnienie planu, albo chociaż rejonu działania...
Postanowiliśmy, że tym razem wybierzemy się do Doliny Mięguszowieckiej. Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy dwie, jakże odmienne drogi – jedna bardzo popularna, o dużych walorach estetycznych, druga rzadko chodzona, za to niezwykle ważna z historycznego punktu widzenia. W sumie chcieliśmy wejść na trzy różne tatrzańskie szczyty. Szczyty te, choć zupełnie od siebie różne, posiadały natomiast jeden wspólny mianownik - ich pierwszymi zdobywcami były te same osoby – Simon Häberlein oraz Katherine Bröske.
Na parkingu przywitał nas „stary znajomy”, który tym razem wręczył nam kwitek, z uśmiechem kasując 6 słowackich dudków i życząc miłego dnia. Po wyjściu z samochodu, jednak wcale nie było nam miło… Szyby w zaparkowanych autach były ścięte mrozem, trawy zaszronione – jednym słowem rześko jak cholera. Z tego też powodu akcja „ogarnij się i ruszaj” przebiegła w pośpiechu, i po chwili maszerowaliśmy do góry.
Asfaltowa droga minęła jak zwykle szybko i przyjemnie, więc zanim się obejrzeliśmy, byliśmy już na szlaku wyprowadzającym ponad piętro lasu. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień, toteż na popularnej trasie nie byliśmy oczywiście sami. Idący pod górę, cel wycieczki mieli wręcz wypisany na twarzach. Wszystko wskazywało na to, że Rysy przeżyją dziś prawdziwe oblężenie.
W okolicach Żabiego Stawu opuszczamy znakowany szlak i wygodną ścieżką kierujemy się w głąb dolinki. Tam zarządzamy dłuższy odpoczynek i ukrywamy plecaki ze zbędnym sprzętem, by dalej iść na lekko. Pozostawała jedynie kwestia „którędy”, gdyż do wyboru mieliśmy dwie opcje – obejść staw z lewej lub z prawej strony. Oczywiście wybraliśmy gorszy wariant i poszliśmy od prawej. Może było trochę krócej, ale pionowe trawki i dziwne trawersy dały nam w kość. Poza tym, chcąc jeszcze bardziej skrócić sobie drogę, udało mi się nawet zapchać na jakiejś ściance.
Na rampę doszedłem więc nieco styrany i od razu zacząłem zastanawiać się, gdzie jest partner. Wszystko wyjaśniło się, gdy spojrzałem do góry – Paweł z rozpędu pocisnął pierwszy wyciąg, o czym przekonał się, gdy już doszedł do stanu. „No to pierwszy wyciąg z bani” komunikuje partner, a dziewczyna z zespołu znajdującego się w połowie kolejnego wyciągu pyta ze zdziwieniem, czy dalej też mamy zamiar iść w takim stylu…
Paweł szykował liny na pierwszym stanowisku, a ja, jeszcze na rampie, obwiesiłem się zabawkami jak choinka na święta i wystartowałem do góry. Musiało to chyba zabawnie wyglądać, bo szpeju tyle, co na big walla, tylko liny brak. Tak rozpoczęliśmy wspinanie na drodze, którą 9 sierpnia 1931 roku, otworzył Wiesław Stanisławski i Jan Staszel.
Następny wyciąg, który prowadzi długim ryso-kominem, robimy już jak należy. Trudności są tu równo rozłożone, a linia drogi ewidentna. Do pokonania mamy w sumie cztery przewieszki, z czego jedna za V. Wyciąg kończy się dość wygodnym stanowiskiem, tuż pod Kominem Puškáša.
Gdy dochodzę do stanu, witam się z koleżanką, z którą od tej pory będę widział się po każdym skończonym wyciągu. Daję znak partnerowi, by poczekał aż zwolni się miejsce, a sam wdaję się w krótką rozmowę. W końcu daję komendę „możesz iść, ale nie śpiesz się” i ściągam Pawła, który od trójkowego trawersu zaczyna kolejny wyciąg. Następnie pokonuje piątkową przewieszkę i znika mi z pola widzenia. Po niedługim czasie słyszę „możesz iść”, więc zbieram zabawki i wkrótce również „ląduję” na wypasionym stanowisku.
Pod wspomnianym stanem jest wygodna, trawiasta półka, toteż „rozkładamy się” tam we trójkę, wcinamy batoniki i wygrzewając się w słońcu układamy sobie toplistę dróg, które mieliśmy przyjemność robić. Normalnie żyć nie umierać, prawdziwa sielanka. Jeszcze tylko zimne piwko by się przydało… Tak się rozleniwiliśmy, że nie chciało nam się wstać i kontynuować wspinaczki, ale w końcu jakoś się zebraliśmy.
Startuję w kolejny wyciąg i piękną, dobrze urzeźbioną czwórkową płytą dochodzę do zacięcia, którym idę jeszcze kilka metrów w górę, pod nawieszający się fragment ściany. Przede mną najtrudniejsze miejsce drogi, czyli przewinięcie pod przewieszką, z powrotem na płytę. Miejsce to wymaga zrobienia dalekiego wykroku i jest dość czujne, jednak świetna asekuracja z pancernego haka sprawia, że przechodzę je bezstresowo, krzycząc do partnera, że jest fantastycznie. Płytą bez większych trudności dochodzę do stanu i żegnając się z koleżanką, która w tym miejscu zjeżdża na dół, zaczynam ściągać Pawła. On także jest zachwycony wspinaniem na tym odcinku. Zgodnie stwierdzamy, że wyciąg jest przepiękny.
Przed nami ostatni, nietrudny (III) wyciąg, który szybko wyprowadza nas na niewielką platformę. Tam zwijamy liny, zmieniamy obuwie na wygodne i zmierzamy w kierunku szczytu, na którym meldujemy się po pokonaniu niewielkiego odcinka łatwego terenu.
Na szczycie Wołowej Turni spędzamy kilka chwil, po czym schodzimy na Żabią Mięguszowiecką Przełęcz i obchodząc nieco grań, wychodzimy na Żabią Turnię Mięguszowiecką (2335 m n.p.m.).
Na powyższe szczyty (oraz przełęcz) jako pierwszy dotarł Simon Häberlein wraz z towarzyszącą mu Katherine Bröske (11 wrzesień 1905 r.) idąc od Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem.
Nasze wejście na ŻTM z pewnością nie będzie nigdzie odnotowane, bo ani ono pierwsze, ani spektakularne. Nie zmienia to jednak faktu, że stojąc na szczycie i patrząc w kierunku Rysów, widzimy dokładnie to samo, co Simon 108 lat temu – piękną i samotną turnię – Żabiego Konia.
- „…ale w nocy są już przymrozki, w schroniskach jeszcze nie grzeją, więc może być trochę hardcorowo w tych naszych cienkich śpiworkach”
- „Ciepło raczej nie będzie, dlatego bez flaszki nie ma nawet co jechać!”
- „Dobra, mam coś dobrego, to wezmę!”
W ten sposób załatwiliśmy kwestię niskich temperatur w nocy. Pozostawało jeszcze uzgodnienie planu, albo chociaż rejonu działania...
Postanowiliśmy, że tym razem wybierzemy się do Doliny Mięguszowieckiej. Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy dwie, jakże odmienne drogi – jedna bardzo popularna, o dużych walorach estetycznych, druga rzadko chodzona, za to niezwykle ważna z historycznego punktu widzenia. W sumie chcieliśmy wejść na trzy różne tatrzańskie szczyty. Szczyty te, choć zupełnie od siebie różne, posiadały natomiast jeden wspólny mianownik - ich pierwszymi zdobywcami były te same osoby – Simon Häberlein oraz Katherine Bröske.
Na parkingu przywitał nas „stary znajomy”, który tym razem wręczył nam kwitek, z uśmiechem kasując 6 słowackich dudków i życząc miłego dnia. Po wyjściu z samochodu, jednak wcale nie było nam miło… Szyby w zaparkowanych autach były ścięte mrozem, trawy zaszronione – jednym słowem rześko jak cholera. Z tego też powodu akcja „ogarnij się i ruszaj” przebiegła w pośpiechu, i po chwili maszerowaliśmy do góry.
Asfaltowa droga minęła jak zwykle szybko i przyjemnie, więc zanim się obejrzeliśmy, byliśmy już na szlaku wyprowadzającym ponad piętro lasu. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień, toteż na popularnej trasie nie byliśmy oczywiście sami. Idący pod górę, cel wycieczki mieli wręcz wypisany na twarzach. Wszystko wskazywało na to, że Rysy przeżyją dziś prawdziwe oblężenie.
W okolicach Żabiego Stawu opuszczamy znakowany szlak i wygodną ścieżką kierujemy się w głąb dolinki. Tam zarządzamy dłuższy odpoczynek i ukrywamy plecaki ze zbędnym sprzętem, by dalej iść na lekko. Pozostawała jedynie kwestia „którędy”, gdyż do wyboru mieliśmy dwie opcje – obejść staw z lewej lub z prawej strony. Oczywiście wybraliśmy gorszy wariant i poszliśmy od prawej. Może było trochę krócej, ale pionowe trawki i dziwne trawersy dały nam w kość. Poza tym, chcąc jeszcze bardziej skrócić sobie drogę, udało mi się nawet zapchać na jakiejś ściance.
Na rampę doszedłem więc nieco styrany i od razu zacząłem zastanawiać się, gdzie jest partner. Wszystko wyjaśniło się, gdy spojrzałem do góry – Paweł z rozpędu pocisnął pierwszy wyciąg, o czym przekonał się, gdy już doszedł do stanu. „No to pierwszy wyciąg z bani” komunikuje partner, a dziewczyna z zespołu znajdującego się w połowie kolejnego wyciągu pyta ze zdziwieniem, czy dalej też mamy zamiar iść w takim stylu…
Paweł szykował liny na pierwszym stanowisku, a ja, jeszcze na rampie, obwiesiłem się zabawkami jak choinka na święta i wystartowałem do góry. Musiało to chyba zabawnie wyglądać, bo szpeju tyle, co na big walla, tylko liny brak. Tak rozpoczęliśmy wspinanie na drodze, którą 9 sierpnia 1931 roku, otworzył Wiesław Stanisławski i Jan Staszel.
Następny wyciąg, który prowadzi długim ryso-kominem, robimy już jak należy. Trudności są tu równo rozłożone, a linia drogi ewidentna. Do pokonania mamy w sumie cztery przewieszki, z czego jedna za V. Wyciąg kończy się dość wygodnym stanowiskiem, tuż pod Kominem Puškáša.
Gdy dochodzę do stanu, witam się z koleżanką, z którą od tej pory będę widział się po każdym skończonym wyciągu. Daję znak partnerowi, by poczekał aż zwolni się miejsce, a sam wdaję się w krótką rozmowę. W końcu daję komendę „możesz iść, ale nie śpiesz się” i ściągam Pawła, który od trójkowego trawersu zaczyna kolejny wyciąg. Następnie pokonuje piątkową przewieszkę i znika mi z pola widzenia. Po niedługim czasie słyszę „możesz iść”, więc zbieram zabawki i wkrótce również „ląduję” na wypasionym stanowisku.
Pod wspomnianym stanem jest wygodna, trawiasta półka, toteż „rozkładamy się” tam we trójkę, wcinamy batoniki i wygrzewając się w słońcu układamy sobie toplistę dróg, które mieliśmy przyjemność robić. Normalnie żyć nie umierać, prawdziwa sielanka. Jeszcze tylko zimne piwko by się przydało… Tak się rozleniwiliśmy, że nie chciało nam się wstać i kontynuować wspinaczki, ale w końcu jakoś się zebraliśmy.
Startuję w kolejny wyciąg i piękną, dobrze urzeźbioną czwórkową płytą dochodzę do zacięcia, którym idę jeszcze kilka metrów w górę, pod nawieszający się fragment ściany. Przede mną najtrudniejsze miejsce drogi, czyli przewinięcie pod przewieszką, z powrotem na płytę. Miejsce to wymaga zrobienia dalekiego wykroku i jest dość czujne, jednak świetna asekuracja z pancernego haka sprawia, że przechodzę je bezstresowo, krzycząc do partnera, że jest fantastycznie. Płytą bez większych trudności dochodzę do stanu i żegnając się z koleżanką, która w tym miejscu zjeżdża na dół, zaczynam ściągać Pawła. On także jest zachwycony wspinaniem na tym odcinku. Zgodnie stwierdzamy, że wyciąg jest przepiękny.
Przed nami ostatni, nietrudny (III) wyciąg, który szybko wyprowadza nas na niewielką platformę. Tam zwijamy liny, zmieniamy obuwie na wygodne i zmierzamy w kierunku szczytu, na którym meldujemy się po pokonaniu niewielkiego odcinka łatwego terenu.
Na szczycie Wołowej Turni spędzamy kilka chwil, po czym schodzimy na Żabią Mięguszowiecką Przełęcz i obchodząc nieco grań, wychodzimy na Żabią Turnię Mięguszowiecką (2335 m n.p.m.).
Na powyższe szczyty (oraz przełęcz) jako pierwszy dotarł Simon Häberlein wraz z towarzyszącą mu Katherine Bröske (11 wrzesień 1905 r.) idąc od Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem.
Nasze wejście na ŻTM z pewnością nie będzie nigdzie odnotowane, bo ani ono pierwsze, ani spektakularne. Nie zmienia to jednak faktu, że stojąc na szczycie i patrząc w kierunku Rysów, widzimy dokładnie to samo, co Simon 108 lat temu – piękną i samotną turnię – Żabiego Konia.
|