[02.07.2016]
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Galeria Osterwy
droga: Via AliNina (VI+)
Po odpoczynku i uzupełnieniu kalorii, wbijamy w pierwszą dla nas, sportową drogę w Tatrach. Bierzemy minimum szpeju (oprócz ekspresów małe i średnie friendy i kilka małych kostek) i rezygnujemy z butów na zmianę (powrót z Lewej Turni mamy już obcykany).
Zaczyna Adam i po pokonaniu znanego już kominka, wbija na potężną płytę, która choć z dołu wygląda jakby się kładła, w rzeczywistości lekko się nawiesza. Obserwuję zmagania partnera, który systematycznie przesuwa się w górę, dokładając gdzieniegdzie własne przeloty. To emocjonujące widowisko przerywa mi komenda „możesz iść”. Szybko dochodzę pod płytę i bez większego namysłu zaczynam właściwą zabawę. Jeden przechwyt, drugi, trzeci i… zonk. Nonszalancja mnie zgubiła – ciągowe trudności jakie tu występują wymagają „przygotowania” sobie kilku ruchów do przodu, więc szybko się przekonałem, że co nagle to od nowa. Nauczony pokory zaczynam jeszcze raz, tym razem sekwencją odciągów. Trudności jak złapały na początku, tak lekko odpuściły dopiero pod dużą rysą, niewiele poniżej stanu. Choć psychicznie miałem luzik, to czuję się wymęczony i po dotarciu na stan proponuję Adamowi, aby odwrócić kolejność, i by to on cisnął również następny wyciąg. Tak też czyni…
Adaś sprawnie pokonuje okap, po czym znika mi z oczu. Jeszcze nie wiem, co jest powyżej, ale samo przejście okapu wygląda bardzo efektownie. Trzeba wysoko podejść nogami, by jak najwyżej złapać się płetwy na zwieńczeniu rysy i dynamicznie wrzucić nogę do góry. Miejsce w stylu „nie ma co za dużo myśleć, tylko szybko zadać z łapy i po bólu”, ale co ja się tam nawalczyłem… W momencie wychodzenia z okapu, o kant rysy na dole zaklinowała mi się lina, później partner wybrał i w efekcie miałem coś w deseń „skałkowej agrafki”. Wyglądało to tak, że wiszę na jednej ręce, z jedną nogą wrzuconą na górę, z drugą w powietrzu i krzycząc „luz” wolną ręką próbuję uwolnić linę. W ferworze walki zahaczam palcem o ostrą skałę, farba się leje, siły coraz mniej – normalnie „o ku…a ja pier…le!”. W końcu udaje się opanować sytuację i wychodzę nad okap, ale jestem wyeeebanyy jak koń po westernie. Na szczęście nad okapem jest możliwość złapania oddechu. To jednak by było na tyle jeśli chodzi o „szczęście” na tym wyciągu, bo dalej jest wymagająco:
-Stary, ale tu nic nie ma! Zero stopni!
-Są, tylko niewidzialne.
-Aaa, znam, wiem… trzeba uwierzyć i iść :)
-No dokładnie.
-No to idę!
Po dojściu do stanu spoglądam na kolejny wyciąg. Choć wycena się nie zmienia, wygląda jakoś bardziej przystępnie. Przez tą akcję na okapie jadę już na rezerwie i rozsądek mówi bym dał sobie spokój z prowadzeniem. Początkowo nawet chcę się go posłuchać, ale ostatecznie ten drugi głos zwycięża i cisnę pierwszy. W tym samym czasie zaczyna lekko kropić. Nie ukrywam, że bardzo mnie to zmotywowało do tego, by się nie ociągać. Wyciąg trzyma swoją trudność, choć wydaje się łatwiejszy niż poprzedni, co może być też spowodowane gęściejszym obiciem. Kończy się eleganckim i nietrudnym kominkiem wyprowadzającym na zwieńczenie Lewej Turni, z której zjeżdżamy znaną już linią.
Podsumowując… Via AliNina to stosunkowo nowa droga, o niezwykle eleganckiej linii i wyrównanych trudnościach (ciąg no pierwszym wyciągu). Choć droga jest krótka, co w niektórych przypadkach może być zaletą, oferuje piękne wspinanie. Można znaleźć tu niemal wszystko: techniczne rysy, krawądki, „niewidzialne stopnie”, efektowny okap i tarciowe płyty, a żeby było tak całkiem tatrzańsko to i rzęch, i trochę trawek się znajdzie (początek kominka). Jednym słowem Tatry w pigułce.
Zaczyna Adam i po pokonaniu znanego już kominka, wbija na potężną płytę, która choć z dołu wygląda jakby się kładła, w rzeczywistości lekko się nawiesza. Obserwuję zmagania partnera, który systematycznie przesuwa się w górę, dokładając gdzieniegdzie własne przeloty. To emocjonujące widowisko przerywa mi komenda „możesz iść”. Szybko dochodzę pod płytę i bez większego namysłu zaczynam właściwą zabawę. Jeden przechwyt, drugi, trzeci i… zonk. Nonszalancja mnie zgubiła – ciągowe trudności jakie tu występują wymagają „przygotowania” sobie kilku ruchów do przodu, więc szybko się przekonałem, że co nagle to od nowa. Nauczony pokory zaczynam jeszcze raz, tym razem sekwencją odciągów. Trudności jak złapały na początku, tak lekko odpuściły dopiero pod dużą rysą, niewiele poniżej stanu. Choć psychicznie miałem luzik, to czuję się wymęczony i po dotarciu na stan proponuję Adamowi, aby odwrócić kolejność, i by to on cisnął również następny wyciąg. Tak też czyni…
Adaś sprawnie pokonuje okap, po czym znika mi z oczu. Jeszcze nie wiem, co jest powyżej, ale samo przejście okapu wygląda bardzo efektownie. Trzeba wysoko podejść nogami, by jak najwyżej złapać się płetwy na zwieńczeniu rysy i dynamicznie wrzucić nogę do góry. Miejsce w stylu „nie ma co za dużo myśleć, tylko szybko zadać z łapy i po bólu”, ale co ja się tam nawalczyłem… W momencie wychodzenia z okapu, o kant rysy na dole zaklinowała mi się lina, później partner wybrał i w efekcie miałem coś w deseń „skałkowej agrafki”. Wyglądało to tak, że wiszę na jednej ręce, z jedną nogą wrzuconą na górę, z drugą w powietrzu i krzycząc „luz” wolną ręką próbuję uwolnić linę. W ferworze walki zahaczam palcem o ostrą skałę, farba się leje, siły coraz mniej – normalnie „o ku…a ja pier…le!”. W końcu udaje się opanować sytuację i wychodzę nad okap, ale jestem wyeeebanyy jak koń po westernie. Na szczęście nad okapem jest możliwość złapania oddechu. To jednak by było na tyle jeśli chodzi o „szczęście” na tym wyciągu, bo dalej jest wymagająco:
-Stary, ale tu nic nie ma! Zero stopni!
-Są, tylko niewidzialne.
-Aaa, znam, wiem… trzeba uwierzyć i iść :)
-No dokładnie.
-No to idę!
Po dojściu do stanu spoglądam na kolejny wyciąg. Choć wycena się nie zmienia, wygląda jakoś bardziej przystępnie. Przez tą akcję na okapie jadę już na rezerwie i rozsądek mówi bym dał sobie spokój z prowadzeniem. Początkowo nawet chcę się go posłuchać, ale ostatecznie ten drugi głos zwycięża i cisnę pierwszy. W tym samym czasie zaczyna lekko kropić. Nie ukrywam, że bardzo mnie to zmotywowało do tego, by się nie ociągać. Wyciąg trzyma swoją trudność, choć wydaje się łatwiejszy niż poprzedni, co może być też spowodowane gęściejszym obiciem. Kończy się eleganckim i nietrudnym kominkiem wyprowadzającym na zwieńczenie Lewej Turni, z której zjeżdżamy znaną już linią.
Podsumowując… Via AliNina to stosunkowo nowa droga, o niezwykle eleganckiej linii i wyrównanych trudnościach (ciąg no pierwszym wyciągu). Choć droga jest krótka, co w niektórych przypadkach może być zaletą, oferuje piękne wspinanie. Można znaleźć tu niemal wszystko: techniczne rysy, krawądki, „niewidzialne stopnie”, efektowny okap i tarciowe płyty, a żeby było tak całkiem tatrzańsko to i rzęch, i trochę trawek się znajdzie (początek kominka). Jednym słowem Tatry w pigułce.