[30.07.2017]
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Durny Szczyt (Pyšný štít; 2623 m n.p.m.)
droga: Motyka (IV) [Durna Grań]
Na Durną Grań już od dawna ostrzyłem sobie zęby, ale jak to często bywa – jakoś się nie składało. Pomysł trafił do szuflady, a, że na tapecie były inne drogi, to sobie tam trochę przeleżał. Do czasu…
Dzwonię do Kilera z propozycją ponownego sprawdzenia szlaku do Terinki i opowiadam o moim pomyśle. Mówię, że fajnie by było wejść na Durny w jakiś ciekawy sposób. Z entuzjazmem opowiadam, że Durna Grań to nie taka zwykła grań, bo nie dosyć, że droga pokonuje blisko 500 m w pionie, to jeszcze pierwsze 150 m prowadzi pięknym, mocno eksponowanym filarem. Dodaję, że Grzesiek bardzo polecał tę drogę, a na końcu wyciągam żelazny argument mówiąc: „Poza tym, to Motyka, a Staszkowi się nie odmawia”.
Pawła nie trzeba było więcej przekonywać, toteż na drogę byliśmy umówieni na pierwszy lepszy pasujący nam termin. Ten niestety się przeciągał, bo albo ja, albo partner nie mógł jechać, a jak już nam obu pasowało, to oczywiście nie było pogody. W końcu wszystko zagrało…
Droga do Terinki mija mi zaskakująco szybko i co najdziwniejsze, próg doliny, na który zawsze narzekam, tym razem przebiegam bez zająknięcia, jakby go w o ogóle nie było. Zastanawiam się, o co tu chodzi? Chyba aż tak się nie poprawiłem kondycyjnie od ostatniej wycieczki? Chyba po prostu jestem wypoczęty, bo tym razem jadę z Krakowa.
Przed schroniskiem robimy dłuższą przerwę i jedząc śniadanie patrzymy w kierunku naszej drogi, która startuje środkową odnogą Durnej Grani, mającą charakter wąskiego filara. Atmosfera jest sielankowa, przez co nie chce się nam zebrać, ale w końcu podnosimy tyłki i po ok. 40 min podejścia, meldujemy się przy starcie drogi.
Spodziewamy się trudności raczej punktowych, więc postanawiamy iść na złożonej na pół jednej żyle i nie zakładać stanowisk. Stawiając na komfort, nie zakładam nawet butów wspinaczkowych. Droga jednak szybko wszystko weryfikuje. Już po 25 m rezygnuję z podejściówek, bo w takim terenie to żaden komfort, zwłaszcza, że moje butki już ledwo dają radę na szlaku, a co dopiero w czwórkowych trudnościach. Zmieniamy też taktykę asekuracji i dalej postanawiamy iść na jednej żyle, żeby w razie konieczności zakładania stanów, robić dłuższe wyciągi, bo jakby nie patrzeć do szczytu mamy jeszcze prawie pół kilosa w pionie.
W bardziej obcisłych kapciach idzie się już znacznie pewniej, co w tak lufiastym terenie daje dużo większe poczucie komfortu niż wygodne buty. Czwórkowym terenem dochodzę na siodełko i podziwiając otaczający mnie świat, ściągam partnera. Przebijające się przez skały pojedyncze promienie słońca tworzą niepowtarzalny klimat i dodają magii temu miejscu, które już samo w sobie jest fantastyczne. Już nie pamiętam, kiedy mi się w Tatrach aż tak podobało. Jestem zachwycony.
Dalsza część filara, który staje w tym miejscu dęba, zmusza do uważnego przyjrzenia się drodze, gdyż łatwy start może zmylić, a stąd już niewiele do zapychu. Lustrując uważnie teren, wypatruję spękaną skałę nieco po lewej i zmierzam w jej kierunku. Trudności zgadzają się z tymi w przewodniku, a napotkany hak utwierdza mnie, że jestem na dobrej drodze. Idę na całą długość liny i zakładam stan pod charakterystycznym, zaklinowanym blokiem skalnym.
Dalej teren jest łatwiejszy, później znów robi się trudniej i bardziej lufiasto, aż w końcu dochodzimy do miejsca gdzie spotykają się wszystkie odnogi Durnej Grani.
Rozwiązujemy się i starając się iść jak najbardziej ostrzem grani, czasem nawet przesadnie, przez co komplikujemy sobie życie, ciśniemy w dobrym tempie, bo do szczytu jeszcze kawał drogi. Teren, mimo, że nie przedstawia większych trudności, nie pozwala się też nudzić, a momentami naprawdę ma się co robić, zwłaszcza jak nie chce się odpuścić żadnemu pipantowi.
Wszystko idzie sprawnie, aż dochodzimy do najwybitniejszej turni w grani (Zadni Durny Kopiniak), oddzielającej całą Durną Grań od kopuły szczytowej Durnego. Tu szukamy najłatwiejszego wariantu, który by można przeżywcować. Znajduję zachęcająco wyglądający kominek i postanawiamy nim cisnąć. Nie jest może trudno, ale za to czujnie, także w skupieniu wychodzimy na niemal zupełnie poziomą, wąską, płytową grań i nią już szybko na szczyt turni.
Dalsza droga to już nieprzekraczająca dwójki, piękna i lita kopuła szczytowa Durnego. Z uśmiechem na twarzy pokonujemy kolejne metry i sprawnie wychodzimy na szczyt, na którym jesteśmy sami. Dla mnie to drugie wejście na ten potężny szczyt, ale poprzednio byłem tu w zimie, więc dopiero teraz mam możliwość wylegiwania się na ciepłej skale, z czego korzystam z dużą przyjemnością.
Po błogim lenistwie schodzimy w kierunku Durnej Igły, na którą oczywiście wchodzimy i przez Mały Durny wracamy do doliny, a następnie do auta.
Dzwonię do Kilera z propozycją ponownego sprawdzenia szlaku do Terinki i opowiadam o moim pomyśle. Mówię, że fajnie by było wejść na Durny w jakiś ciekawy sposób. Z entuzjazmem opowiadam, że Durna Grań to nie taka zwykła grań, bo nie dosyć, że droga pokonuje blisko 500 m w pionie, to jeszcze pierwsze 150 m prowadzi pięknym, mocno eksponowanym filarem. Dodaję, że Grzesiek bardzo polecał tę drogę, a na końcu wyciągam żelazny argument mówiąc: „Poza tym, to Motyka, a Staszkowi się nie odmawia”.
Pawła nie trzeba było więcej przekonywać, toteż na drogę byliśmy umówieni na pierwszy lepszy pasujący nam termin. Ten niestety się przeciągał, bo albo ja, albo partner nie mógł jechać, a jak już nam obu pasowało, to oczywiście nie było pogody. W końcu wszystko zagrało…
Droga do Terinki mija mi zaskakująco szybko i co najdziwniejsze, próg doliny, na który zawsze narzekam, tym razem przebiegam bez zająknięcia, jakby go w o ogóle nie było. Zastanawiam się, o co tu chodzi? Chyba aż tak się nie poprawiłem kondycyjnie od ostatniej wycieczki? Chyba po prostu jestem wypoczęty, bo tym razem jadę z Krakowa.
Przed schroniskiem robimy dłuższą przerwę i jedząc śniadanie patrzymy w kierunku naszej drogi, która startuje środkową odnogą Durnej Grani, mającą charakter wąskiego filara. Atmosfera jest sielankowa, przez co nie chce się nam zebrać, ale w końcu podnosimy tyłki i po ok. 40 min podejścia, meldujemy się przy starcie drogi.
Spodziewamy się trudności raczej punktowych, więc postanawiamy iść na złożonej na pół jednej żyle i nie zakładać stanowisk. Stawiając na komfort, nie zakładam nawet butów wspinaczkowych. Droga jednak szybko wszystko weryfikuje. Już po 25 m rezygnuję z podejściówek, bo w takim terenie to żaden komfort, zwłaszcza, że moje butki już ledwo dają radę na szlaku, a co dopiero w czwórkowych trudnościach. Zmieniamy też taktykę asekuracji i dalej postanawiamy iść na jednej żyle, żeby w razie konieczności zakładania stanów, robić dłuższe wyciągi, bo jakby nie patrzeć do szczytu mamy jeszcze prawie pół kilosa w pionie.
W bardziej obcisłych kapciach idzie się już znacznie pewniej, co w tak lufiastym terenie daje dużo większe poczucie komfortu niż wygodne buty. Czwórkowym terenem dochodzę na siodełko i podziwiając otaczający mnie świat, ściągam partnera. Przebijające się przez skały pojedyncze promienie słońca tworzą niepowtarzalny klimat i dodają magii temu miejscu, które już samo w sobie jest fantastyczne. Już nie pamiętam, kiedy mi się w Tatrach aż tak podobało. Jestem zachwycony.
Dalsza część filara, który staje w tym miejscu dęba, zmusza do uważnego przyjrzenia się drodze, gdyż łatwy start może zmylić, a stąd już niewiele do zapychu. Lustrując uważnie teren, wypatruję spękaną skałę nieco po lewej i zmierzam w jej kierunku. Trudności zgadzają się z tymi w przewodniku, a napotkany hak utwierdza mnie, że jestem na dobrej drodze. Idę na całą długość liny i zakładam stan pod charakterystycznym, zaklinowanym blokiem skalnym.
Dalej teren jest łatwiejszy, później znów robi się trudniej i bardziej lufiasto, aż w końcu dochodzimy do miejsca gdzie spotykają się wszystkie odnogi Durnej Grani.
Rozwiązujemy się i starając się iść jak najbardziej ostrzem grani, czasem nawet przesadnie, przez co komplikujemy sobie życie, ciśniemy w dobrym tempie, bo do szczytu jeszcze kawał drogi. Teren, mimo, że nie przedstawia większych trudności, nie pozwala się też nudzić, a momentami naprawdę ma się co robić, zwłaszcza jak nie chce się odpuścić żadnemu pipantowi.
Wszystko idzie sprawnie, aż dochodzimy do najwybitniejszej turni w grani (Zadni Durny Kopiniak), oddzielającej całą Durną Grań od kopuły szczytowej Durnego. Tu szukamy najłatwiejszego wariantu, który by można przeżywcować. Znajduję zachęcająco wyglądający kominek i postanawiamy nim cisnąć. Nie jest może trudno, ale za to czujnie, także w skupieniu wychodzimy na niemal zupełnie poziomą, wąską, płytową grań i nią już szybko na szczyt turni.
Dalsza droga to już nieprzekraczająca dwójki, piękna i lita kopuła szczytowa Durnego. Z uśmiechem na twarzy pokonujemy kolejne metry i sprawnie wychodzimy na szczyt, na którym jesteśmy sami. Dla mnie to drugie wejście na ten potężny szczyt, ale poprzednio byłem tu w zimie, więc dopiero teraz mam możliwość wylegiwania się na ciepłej skale, z czego korzystam z dużą przyjemnością.
Po błogim lenistwie schodzimy w kierunku Durnej Igły, na którą oczywiście wchodzimy i przez Mały Durny wracamy do doliny, a następnie do auta.