[24.03.2012]
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Wysoka (Vysoká 2560 m n.p.m.)
droga: normalna [WHP 1260]
"Stąd jednocześnie i grupę Gierlachu i szczególniej Krywania doskonale opatrzysz, nie mówiąc już o zachodnich szczytach. Jeden tylko zarzut można zrobić temu punktowi, że z niego nie widzisz Wysokiej, bo ona istotnie każdej panoramie tatrzańskiej nadaje szczególny wdzięk wykwintnymi swoimi kształty." [Tytus Chałubiński]
Od ostatniego wypadu w Tatry minął ponad miesiąc. W tym czasie często myślałem o tych pięknych górach, ale pojechać się nie udawało – to nie mogłem, to nie było składu, a gdy w końcu wyjazd miał dojść do skutku, ostatecznie wszystko zniweczyła pogoda, a konkretnie iście letnie temperatury. Pogodziłem się z faktem, że na dobre zimowe warunki nie ma już co liczyć i pierwszy wiosenny weekend postanowiłem spędzić w skałach Jury. Odruchowo sprawdziłem jednak prognozy pogody dla słowackich Tatr. Nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem – w nocy -8 °C, w dzień do -2 °C i piękna słoneczna pogoda na cały dzień. Takich warunków nie można nie wykorzystać!
Dzwonię więc do Olgi:
- Cześć, w sobotę idziemy na Wysoką!
- OK
Takie rozmowy przez telefon to ja rozumiem! Cenię sobie konkretne odpowiedzi i konkretnych ludzi, a w tym przypadku konkretniej się już chyba nie dało. Tym sposobem humor „skoczył” mi o 100%. O tatrzańskim wypadzie informuję również Ewę, która chciała jechać w góry już w poprzednim tygodniu, toteż informację o sobotnim wyjeździe przyjmuje z wielkim entuzjazmem. Do naszej trójki ma dołączyć jeszcze Sławek, ale ostatecznie rezygnuje.
Jedziemy więc składem, który ma już na swoim koncie „żółtą kartkę”. Umawiamy się na wyjazd z Krakowa w piątek o północy. Ponieważ muszę pokonać 100 km ekstra, dla mnie wyjazd zaczyna się po 22-giej. Droga mija ekspresowo. U Olgi melduję się sporo przed czasem i wspólnie czekamy na Ewę, która standardowo dociera do nas z przygodami – tym razem rozwaliła nogę, ale na szczęście może chodzić więc dramatu nie ma. Z niewielką obsuwą udajemy się na Słowację…
Na parkingu przy drodze do Popradzkiego Plesa meldujemy się o 3.00. Teoretycznie czasu jest dużo – dziewczyny wpadają na pomysł małej drzemki, co biorąc po uwagę fakt, że średnio od 20h jesteśmy na nogach wydaje się być kuszącą propozycją. Niestety nie ma lekko – trzeba napierać, zwłaszcza, że jest dużo cieplej niż się spodziewaliśmy, a perspektywa pokonania ponad 1300 m różnicy wzniesień w śnieżnej brei nie jest zbyt zachęcająca.
Półprzytomni idziemy więc w stronę schroniska przy Popradzkim Stawie. Idzie się całkiem przyjemnie a ja cieszę się, że nie muszę już trzymać kierownicy i rozmawiam z Olga na milion różnych tematów. Ewa całą drogę milczy jak grób i dopiero przy schronisku wydobywa z siebie pierwsze słowa: „Czuję się fatalnie, dziś to chyba ze mnie nic nie będzie”. Pocieszamy ją, że to pewnie chwilowy kryzys i jak tylko pojawią się pierwsze promienie słońca to momentalnie nabierze energii, i zaczynamy marsz w kierunku Doliny Złomisk. Chcemy skrócić sobie nieco drogę przechodząc przez staw, który wydawałoby się pokryty był grubą i solidną warstwą lodu. Szybko okazuje się jednak, że pokrywa nie była tak solidna jak się początkowo wydawało – po kilku krokach usłyszałem najpierw głuche tąpnięcie a potem trzask pękającego pod nogami lodu i z prędkością światła znalazłem się z powrotem na brzegu. Widząc przerażenie w oczach Olgi, która stwierdziła później, że to był najgorszy dźwięk jaki słyszała nawet nie chciałem tego komentować. Jedno jest pewne – obudziliśmy się szybciej niż po podwójnym espresso! Obchodzimy więc staw i na jego północno-wschodnim brzegu odbijamy w kierunku Doliny Złomisk. Pod nogami przyjemny beton, więc uzbrojeni w raki stopniowo pniemy się w górę dochodząc do skraju Złomiskiej Równi. Powoli zaczyna świtać i pierwsze promienie słońca podświetlają okoliczne szczyty. Jest pięknie! Wszystko wskazuje na to, że pogoda będzie nam sprzyjać do końca dnia, a z góry będziemy mogli cieszyć oko rozległą panoramą. Mimo tych optymistycznych wizji Ewa oznajmia nam, że jest bardzo zmęczona, myśli tylko o spaniu, nie da rady iść dalej i myśli o powrocie. Osobiście jestem nieco zaskoczony takim obrotem spraw, ponieważ poprzednio, gdy takim samym składem byliśmy w Tatrach Ewa tak wyrywała się do góry, że zyskała nawet przydomek „torpeda”. Sam jednak dobrze wiem, że różnie to bywa. Z jednej strony mówię Ewie, że jak faktycznie się źle czuje to nie ma sensu katować się za wszelką cenę, z drugiej strony Olga zachęca by spróbowała podejść choć na następny próg doliny, bo może się rozrusza i zmęczenie minie. Również przychylam się do propozycji Olgi, ale oczywiście ostateczną decyzję Ewa musi podjąć sama. Decyduje, że spróbuje podejść jeszcze trochę więc kontynuujemy podejście. Nie idziemy jednak wprost do góry na przełęcz lecz podchodzimy na kolejny próg dolinki, następnie skręcamy w lewo i podchodzimy prawą stroną „nartostrady” opadającej z Siarkańskiej Przełęczy. Co prawda nadłożyliśmy trochę drogi, ale trasa okazała się wygodniejsza i mniej męcząca. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak lekko nie było – nie z powodu trudności technicznych, lecz za sprawą Słońca, które już wczesnym rankiem grzało niemiłosiernie i z każdą minutą zamieniało twardy beton w coraz bardziej wodnistą breję. Ostatnie metry podejścia na przełęcz pokonujemy więc mozolnie, ale dzięki temu możemy dłużej przyglądać się Siarkanowi, który z tej perspektywy prezentuje się naprawdę zacnie.
Po dojściu na szerokie siodło Siarkańskiej Przełęczy podchodzimy jeszcze kilka metrów w górę i na skałach robimy mały popas podziwiając przy okazji Smoczą Dolinkę. Słońce nas bardzo rozleniwia, nie chce się nam iść dalej, ale motywujemy się tym, że poleniuchujemy na szczycie, skąd widok będzie jeszcze ładniejszy i powoli zbieramy się do dalszej części drogi. Ewa, która miała wcześniej małą przygodę związaną z poślizgnięciem (na szczęście szybko wyhamowała) stwierdza, że jest za bardzo wyczerpana a kontynuowanie podejścia przerasta jej umiejętności, więc postanawia zaczekać na nas tu gdzie stoi. Tym sposobem w dalszą drogę ruszam już tylko z Olgą.
Idziemy skośnie w prawo, w górę, dochodząc do miejsca, w którym, by dostać się do żlebu opadającego z Przełączki w Wysokiej musimy przetrawersować dość strome zbocze. Sam trawers nie jest specjalnie trudny, ale zbocze w tym miejscu jest ostro podcięte u dołu, a śnieg jest delikatnie mówiąc nienajlepszy, toteż raki i czekany nie trzymają tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Wszystko to sprawia, że jest trochę „psychicznie”, ale na szczęście bez żadnych niespodzianek udaje się nam dostać do głównego żlebu, którym podchodzimy tuż poniżej przełączki. Tam odbijamy w lewo i po krótkiej walce w dość stromym terenie wspinamy się na niższy, północno-zachodni wierzchołek Wysokiej (z krzyżem). Widoki rekompensują cały trud włożony w podchodzenie po nienajlepszym śniegu. Pięknie prezentuje się Ganek, Rysy, Gerlach, a zwłaszcza Grań Kończystej, która z tej perspektywy robi oszałamiające wrażenie. Szkoda tylko, że Wysokiej nie widać, ale nie można mieć wszystkiego… Po pierwszym „wow” pozdrawiamy Ewę przez radio informując o zdobyciu szczytu i prosimy o wyrozumiałość, i cierpliwość – na szczycie jest pięknie, widoczność wspaniała i praktycznie bezwietrznie, więc nie chce się szybko schodzić. Robimy pamiątkowe zdjęcia, witamy się z grupką Słowaków, którzy zdobyli szczyt chwilę po nas i wpisujemy się do zeszytu, znajdującego się w nowiutkiej skrzynce szczytowej. Przez dłuższą chwilę podziwiamy Rysy, na których byliśmy ponad miesiąc temu w jakże odmiennych warunkach temperaturowych. Przyglądamy się również Szatanowi, który ostatnio nas przepędził, zasłaniając się gęstą mgłą, i zmuszając do odwrotu – po raz kolejny obiecujemy sobie, że mu nie odpuścimy i przy nadarzającej się okazji stawimy mu czoła po raz drugi.
Po dłuższej chwili spędzonej na szczycie postanawiamy zdobyć jeszcze wyższy, południowo-wschodni wierzchołek, o czym informujemy zniecierpliwioną już trochę Ewę. Schodzimy więc z powrotem w stronę żlebu. Nachylenie terenu wymusza na nas schodzenie twarzą do zbocza, jednak odcinek ten pokonujemy bardzo sprawnie, obserwując przy okazji ratowników HZS, którzy przygotowują się właśnie do zjazdu na nartach. Następnie wychodzimy na przełączkę i idąc początkowo wygodną ścieżką wspinamy się po płytach szybko zdobywając południowo-wschodni wierzchołek Wysokiej. Na szczycie cieszymy się samotnością i podtrzymujemy naszą małą tradycję… Rozmawiamy również o trudnościach przebytej właśnie drogi – w naszych odczuciach wejście na wierzchołek z krzyżem było bardziej wymagające, a trudności wejścia na wyższy były dużo mniejsze niż się spodziewaliśmy. Oczywiście jest to bardzo subiektywna ocena, ale jedno jest pewne – planując przygodę z Wysoką warto wejść na obydwa wierzchołki!
Pogoda w dalszym ciągu jest piękna – bezwietrznie i grzeje aż miło – i choć zdajemy sobie sprawę, że zejście w mokrym śniegu nie będzie należeć do przyjemności, to cieszymy się, że możemy doładować akumulatory w tak bajecznych okolicznościach przyrody. Choć byśmy chcieli nie możemy jednak siedzieć tak bez końca, zwłaszcza, że Ewa na nas czeka, toteż zaczynamy zejście. Szybko dochodzimy do przełączki i kierujemy się żlebem w dół. Postanawiamy darować sobie trawers i zejść niżej pod podcięte półki skalne, by stamtąd inną drogą dostać się w miejsce, gdzie oczekuje nas Ewa. Jak postanawiamy tak robimy – Olga idzie pierwsza prowadząc solo nową drogę, którą na prywatny użytek nazwaliśmy „Nie chodzić pod nawisem”. Po pokonaniu trudności śmiejemy się, że chyba nie do końca było łatwiej niż przez trawers, ale przynajmniej ciekawiej. W ten sposób sprawnie dochodzimy do miejsca, w którym czeka na nas Ewa i dalszą drogę pokonujemy już w pełnym składzie. Tak jak się spodziewaliśmy zejście w tej śnieżnej brei to prawdziwa masakra – co chwilę zapadamy się po kolana, po pas, mi udaje się prawie po szyję, a Ewa zapada się tak, że bez pomocy nie jest w stanie się ruszyć. Stopniowo tracimy wysokość, przeklinając śnieg, po jakim przyszło nam schodzić. Jakby „atrakcji” było mało z dwóch rynien nieopodal nas schodzą małe lawinki. Co prawda są na tyle małe, że w żaden sposób nie zagrażają naszemu bezpieczeństwu, ale cała ta sytuacja przypomina nam, że w górach nigdy nie można czuć się beztrosko.
Po pokonaniu najbardziej stromego odcinka „nartostrady”, robimy odpoczynek i wszyscy zgodnie stwierdzamy, że tęsknimy już za asfaltem. Dolina Złomisk wydaje się nie mieć końca, toteż dalszą drogę pokonujemy bardziej siłą woli niż mięśni…
Gdy w końcu docieramy na asfalt prowadzący do parkingu nieco odżywamy i w niezłym tempie pokonujemy odcinek, na końcu którego czeka mnie mordęgi ciąg dalszy, czyli akcja „dowieźć wszystkich bezpiecznie do domu”. Prowadzę w systemie zmianowym, czyli jedno oko patrzy, drugie śpi, a potem zmiana. W sumie nic nie pamiętam z drogi do Krakowa… W każdym razie na miejsce docieramy cali i zdrowi, zmordowani, ale szczęśliwi!
Od ostatniego wypadu w Tatry minął ponad miesiąc. W tym czasie często myślałem o tych pięknych górach, ale pojechać się nie udawało – to nie mogłem, to nie było składu, a gdy w końcu wyjazd miał dojść do skutku, ostatecznie wszystko zniweczyła pogoda, a konkretnie iście letnie temperatury. Pogodziłem się z faktem, że na dobre zimowe warunki nie ma już co liczyć i pierwszy wiosenny weekend postanowiłem spędzić w skałach Jury. Odruchowo sprawdziłem jednak prognozy pogody dla słowackich Tatr. Nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem – w nocy -8 °C, w dzień do -2 °C i piękna słoneczna pogoda na cały dzień. Takich warunków nie można nie wykorzystać!
Dzwonię więc do Olgi:
- Cześć, w sobotę idziemy na Wysoką!
- OK
Takie rozmowy przez telefon to ja rozumiem! Cenię sobie konkretne odpowiedzi i konkretnych ludzi, a w tym przypadku konkretniej się już chyba nie dało. Tym sposobem humor „skoczył” mi o 100%. O tatrzańskim wypadzie informuję również Ewę, która chciała jechać w góry już w poprzednim tygodniu, toteż informację o sobotnim wyjeździe przyjmuje z wielkim entuzjazmem. Do naszej trójki ma dołączyć jeszcze Sławek, ale ostatecznie rezygnuje.
Jedziemy więc składem, który ma już na swoim koncie „żółtą kartkę”. Umawiamy się na wyjazd z Krakowa w piątek o północy. Ponieważ muszę pokonać 100 km ekstra, dla mnie wyjazd zaczyna się po 22-giej. Droga mija ekspresowo. U Olgi melduję się sporo przed czasem i wspólnie czekamy na Ewę, która standardowo dociera do nas z przygodami – tym razem rozwaliła nogę, ale na szczęście może chodzić więc dramatu nie ma. Z niewielką obsuwą udajemy się na Słowację…
Na parkingu przy drodze do Popradzkiego Plesa meldujemy się o 3.00. Teoretycznie czasu jest dużo – dziewczyny wpadają na pomysł małej drzemki, co biorąc po uwagę fakt, że średnio od 20h jesteśmy na nogach wydaje się być kuszącą propozycją. Niestety nie ma lekko – trzeba napierać, zwłaszcza, że jest dużo cieplej niż się spodziewaliśmy, a perspektywa pokonania ponad 1300 m różnicy wzniesień w śnieżnej brei nie jest zbyt zachęcająca.
Półprzytomni idziemy więc w stronę schroniska przy Popradzkim Stawie. Idzie się całkiem przyjemnie a ja cieszę się, że nie muszę już trzymać kierownicy i rozmawiam z Olga na milion różnych tematów. Ewa całą drogę milczy jak grób i dopiero przy schronisku wydobywa z siebie pierwsze słowa: „Czuję się fatalnie, dziś to chyba ze mnie nic nie będzie”. Pocieszamy ją, że to pewnie chwilowy kryzys i jak tylko pojawią się pierwsze promienie słońca to momentalnie nabierze energii, i zaczynamy marsz w kierunku Doliny Złomisk. Chcemy skrócić sobie nieco drogę przechodząc przez staw, który wydawałoby się pokryty był grubą i solidną warstwą lodu. Szybko okazuje się jednak, że pokrywa nie była tak solidna jak się początkowo wydawało – po kilku krokach usłyszałem najpierw głuche tąpnięcie a potem trzask pękającego pod nogami lodu i z prędkością światła znalazłem się z powrotem na brzegu. Widząc przerażenie w oczach Olgi, która stwierdziła później, że to był najgorszy dźwięk jaki słyszała nawet nie chciałem tego komentować. Jedno jest pewne – obudziliśmy się szybciej niż po podwójnym espresso! Obchodzimy więc staw i na jego północno-wschodnim brzegu odbijamy w kierunku Doliny Złomisk. Pod nogami przyjemny beton, więc uzbrojeni w raki stopniowo pniemy się w górę dochodząc do skraju Złomiskiej Równi. Powoli zaczyna świtać i pierwsze promienie słońca podświetlają okoliczne szczyty. Jest pięknie! Wszystko wskazuje na to, że pogoda będzie nam sprzyjać do końca dnia, a z góry będziemy mogli cieszyć oko rozległą panoramą. Mimo tych optymistycznych wizji Ewa oznajmia nam, że jest bardzo zmęczona, myśli tylko o spaniu, nie da rady iść dalej i myśli o powrocie. Osobiście jestem nieco zaskoczony takim obrotem spraw, ponieważ poprzednio, gdy takim samym składem byliśmy w Tatrach Ewa tak wyrywała się do góry, że zyskała nawet przydomek „torpeda”. Sam jednak dobrze wiem, że różnie to bywa. Z jednej strony mówię Ewie, że jak faktycznie się źle czuje to nie ma sensu katować się za wszelką cenę, z drugiej strony Olga zachęca by spróbowała podejść choć na następny próg doliny, bo może się rozrusza i zmęczenie minie. Również przychylam się do propozycji Olgi, ale oczywiście ostateczną decyzję Ewa musi podjąć sama. Decyduje, że spróbuje podejść jeszcze trochę więc kontynuujemy podejście. Nie idziemy jednak wprost do góry na przełęcz lecz podchodzimy na kolejny próg dolinki, następnie skręcamy w lewo i podchodzimy prawą stroną „nartostrady” opadającej z Siarkańskiej Przełęczy. Co prawda nadłożyliśmy trochę drogi, ale trasa okazała się wygodniejsza i mniej męcząca. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak lekko nie było – nie z powodu trudności technicznych, lecz za sprawą Słońca, które już wczesnym rankiem grzało niemiłosiernie i z każdą minutą zamieniało twardy beton w coraz bardziej wodnistą breję. Ostatnie metry podejścia na przełęcz pokonujemy więc mozolnie, ale dzięki temu możemy dłużej przyglądać się Siarkanowi, który z tej perspektywy prezentuje się naprawdę zacnie.
Po dojściu na szerokie siodło Siarkańskiej Przełęczy podchodzimy jeszcze kilka metrów w górę i na skałach robimy mały popas podziwiając przy okazji Smoczą Dolinkę. Słońce nas bardzo rozleniwia, nie chce się nam iść dalej, ale motywujemy się tym, że poleniuchujemy na szczycie, skąd widok będzie jeszcze ładniejszy i powoli zbieramy się do dalszej części drogi. Ewa, która miała wcześniej małą przygodę związaną z poślizgnięciem (na szczęście szybko wyhamowała) stwierdza, że jest za bardzo wyczerpana a kontynuowanie podejścia przerasta jej umiejętności, więc postanawia zaczekać na nas tu gdzie stoi. Tym sposobem w dalszą drogę ruszam już tylko z Olgą.
Idziemy skośnie w prawo, w górę, dochodząc do miejsca, w którym, by dostać się do żlebu opadającego z Przełączki w Wysokiej musimy przetrawersować dość strome zbocze. Sam trawers nie jest specjalnie trudny, ale zbocze w tym miejscu jest ostro podcięte u dołu, a śnieg jest delikatnie mówiąc nienajlepszy, toteż raki i czekany nie trzymają tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Wszystko to sprawia, że jest trochę „psychicznie”, ale na szczęście bez żadnych niespodzianek udaje się nam dostać do głównego żlebu, którym podchodzimy tuż poniżej przełączki. Tam odbijamy w lewo i po krótkiej walce w dość stromym terenie wspinamy się na niższy, północno-zachodni wierzchołek Wysokiej (z krzyżem). Widoki rekompensują cały trud włożony w podchodzenie po nienajlepszym śniegu. Pięknie prezentuje się Ganek, Rysy, Gerlach, a zwłaszcza Grań Kończystej, która z tej perspektywy robi oszałamiające wrażenie. Szkoda tylko, że Wysokiej nie widać, ale nie można mieć wszystkiego… Po pierwszym „wow” pozdrawiamy Ewę przez radio informując o zdobyciu szczytu i prosimy o wyrozumiałość, i cierpliwość – na szczycie jest pięknie, widoczność wspaniała i praktycznie bezwietrznie, więc nie chce się szybko schodzić. Robimy pamiątkowe zdjęcia, witamy się z grupką Słowaków, którzy zdobyli szczyt chwilę po nas i wpisujemy się do zeszytu, znajdującego się w nowiutkiej skrzynce szczytowej. Przez dłuższą chwilę podziwiamy Rysy, na których byliśmy ponad miesiąc temu w jakże odmiennych warunkach temperaturowych. Przyglądamy się również Szatanowi, który ostatnio nas przepędził, zasłaniając się gęstą mgłą, i zmuszając do odwrotu – po raz kolejny obiecujemy sobie, że mu nie odpuścimy i przy nadarzającej się okazji stawimy mu czoła po raz drugi.
Po dłuższej chwili spędzonej na szczycie postanawiamy zdobyć jeszcze wyższy, południowo-wschodni wierzchołek, o czym informujemy zniecierpliwioną już trochę Ewę. Schodzimy więc z powrotem w stronę żlebu. Nachylenie terenu wymusza na nas schodzenie twarzą do zbocza, jednak odcinek ten pokonujemy bardzo sprawnie, obserwując przy okazji ratowników HZS, którzy przygotowują się właśnie do zjazdu na nartach. Następnie wychodzimy na przełączkę i idąc początkowo wygodną ścieżką wspinamy się po płytach szybko zdobywając południowo-wschodni wierzchołek Wysokiej. Na szczycie cieszymy się samotnością i podtrzymujemy naszą małą tradycję… Rozmawiamy również o trudnościach przebytej właśnie drogi – w naszych odczuciach wejście na wierzchołek z krzyżem było bardziej wymagające, a trudności wejścia na wyższy były dużo mniejsze niż się spodziewaliśmy. Oczywiście jest to bardzo subiektywna ocena, ale jedno jest pewne – planując przygodę z Wysoką warto wejść na obydwa wierzchołki!
Pogoda w dalszym ciągu jest piękna – bezwietrznie i grzeje aż miło – i choć zdajemy sobie sprawę, że zejście w mokrym śniegu nie będzie należeć do przyjemności, to cieszymy się, że możemy doładować akumulatory w tak bajecznych okolicznościach przyrody. Choć byśmy chcieli nie możemy jednak siedzieć tak bez końca, zwłaszcza, że Ewa na nas czeka, toteż zaczynamy zejście. Szybko dochodzimy do przełączki i kierujemy się żlebem w dół. Postanawiamy darować sobie trawers i zejść niżej pod podcięte półki skalne, by stamtąd inną drogą dostać się w miejsce, gdzie oczekuje nas Ewa. Jak postanawiamy tak robimy – Olga idzie pierwsza prowadząc solo nową drogę, którą na prywatny użytek nazwaliśmy „Nie chodzić pod nawisem”. Po pokonaniu trudności śmiejemy się, że chyba nie do końca było łatwiej niż przez trawers, ale przynajmniej ciekawiej. W ten sposób sprawnie dochodzimy do miejsca, w którym czeka na nas Ewa i dalszą drogę pokonujemy już w pełnym składzie. Tak jak się spodziewaliśmy zejście w tej śnieżnej brei to prawdziwa masakra – co chwilę zapadamy się po kolana, po pas, mi udaje się prawie po szyję, a Ewa zapada się tak, że bez pomocy nie jest w stanie się ruszyć. Stopniowo tracimy wysokość, przeklinając śnieg, po jakim przyszło nam schodzić. Jakby „atrakcji” było mało z dwóch rynien nieopodal nas schodzą małe lawinki. Co prawda są na tyle małe, że w żaden sposób nie zagrażają naszemu bezpieczeństwu, ale cała ta sytuacja przypomina nam, że w górach nigdy nie można czuć się beztrosko.
Po pokonaniu najbardziej stromego odcinka „nartostrady”, robimy odpoczynek i wszyscy zgodnie stwierdzamy, że tęsknimy już za asfaltem. Dolina Złomisk wydaje się nie mieć końca, toteż dalszą drogę pokonujemy bardziej siłą woli niż mięśni…
Gdy w końcu docieramy na asfalt prowadzący do parkingu nieco odżywamy i w niezłym tempie pokonujemy odcinek, na końcu którego czeka mnie mordęgi ciąg dalszy, czyli akcja „dowieźć wszystkich bezpiecznie do domu”. Prowadzę w systemie zmianowym, czyli jedno oko patrzy, drugie śpi, a potem zmiana. W sumie nic nie pamiętam z drogi do Krakowa… W każdym razie na miejsce docieramy cali i zdrowi, zmordowani, ale szczęśliwi!
Panoramy
Slideshow
|