Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Triglav (2864 m n.p.m.) - narodowa góra Słoweńców
W drodze powrotnej z Dolomitów postanawiamy zajrzeć na Słowenię i zdobyć najwyższy szczyt znajdujący się w tym maleńkim państwie – Triglav – uchodzący za narodową górę Słoweńców.
Na miejscu odwiedzamy mamucią skocznie w Planicy, uzupełniamy zapasy żywności a następnie kierujemy się do miejscowości Trenta, gdzie szukamy dogodnego miejsca na dziki biwak. Co prawda w miejscowości, w której się znajdujemy są dwa kempingi (przynajmniej tyle naliczyłem), ale z uwagi na to, że potrzebujemy się jedynie przespać, bo wyjście i tak bladym świtem rezygnujemy z takiej formy noclegu, zaoszczędzając w ten sposób 10 euro.
Znalezienie odpowiedniego miejsca na biwak okazuje się jednak nie lada wyzwaniem – wszystkie miejscówki, które mogłyby się nadawać znajdują się na terenie prywatnych gospodarstw lub w ich bezpośrednim sąsiedztwie, a nie chcemy przecież „rozbić się” u kogoś pod oknem… Po dłuższych poszukiwaniach udaje się w końcu znaleźć odpowiednie miejsce – jest to niewielki skrawek łąki znajdujący się obok gruntowej drogi prowadzącej do parku narodowego. Ten kawałek łąki otoczony jest z każdej strony drzewami i krzewami, więc rozbitego po zmroku namiotu nie widać nawet z bliskiej odległości. Miejscówka jest świetna – dookoła otaczają nas góry a dosłownie 10 kroków od nas płynie rzeka Soča, która zachwyca swym niezwykłym kolorem. Pomimo tego Sławek decyduje się spać w samochodzie jakieś 50 m dalej – przed wejściem na teren parku.
Plan na jutrzejszy dzień jest mało skomplikowany – wstajemy bladym świtem, jedną ręką wcinamy śniadanie, drugą składamy namiot i pakujemy wszystko do auta, zdobywamy Trójgłowego, schodzimy z powrotem do samochodu i wracamy do kraju. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że znajdujemy się na wysokości 700 m n.p.m. a szczyt Triglava jest na 2864 m n.p.m. – jakby nie liczyć mamy do pokonania ponad 2200 m przewyższenia… Znów szykuję się ostra wyrypa, ale cóż… trzeba cisnąć.
Noc nie obyła się bez niespodzianek – tuż przed zaśnięciem dostaję sms od Sławka: „jakaś wścibska baba mnie obudziła, że zadzwoni po strażników parku, że śpię w aucie a nie na kempingu, podjadę może gdzie indziej a po was przyjadę rano”. Szkoda mi się zrobiło kolegi, że go tak po nocach przeganiają i cieszyłem się zarazem z naszej zakamuflowanej miejscówki, bo jakby trzeba było zwijać się z całym tym majdanem to by nie było za wesoło.
Noc jest wyjątkowo ciepła. Trafiliśmy na pełnię, bo na zewnątrz namiotu jasno prawie jak w dzień, choć w pobliżu nie ma żadnych sztucznych źródeł światła. W końcu udaje się usnąć…
Budzimy się jeszcze przed świtem i działamy według planu. Zebraliśmy się szybko jak nigdy – jeszcze dobrze nie przełknąłem śniadania a już byłem w aucie w drodze na miejsce startu naszej dzisiejszej wyprawy.
Startujemy. Droga dłuży się niesamowicie, jest długa, do tego prowadzi mało ciekawym terenem. Cały czas mam nadzieję, że za następnym zakrętem zrobi się ciekawiej, jednak droga za każdym jest nudna jak flaki z olejem. Dzisiaj na pewno nie jest mój dzień – przez większość drogi zamykam tyły… Dobrze, że Adaś trochę na mnie poczekał, bo jakbym miał iść dalej sam to nie wiem czy doczłapałbym się do schroniska…
W schronisku Tržaška koča (2151 m) czeka już na nas Sławek, który pocisnął przodem. Jemy śniadanie i kierujemy się w stronę Trójgłowego. Droga nadal jest mało ciekawa, choć jest nieco lepiej niż wcześniej. Dookoła dominuje iście księżycowy krajobraz. W końcu dochodzimy do miejsca, w którym coś się dzieje – trzeba jeszcze tylko pokonać strome piargi i jesteśmy na trawersie pionowej ściany – zapowiada się obiecująco. Niestety oprócz wspomnianego trawersu droga w dalszej jej części nadal jest nudnawa jeśli chodzi o jej wartość techniczną. Dodatkowo wszechobecna mgła skutecznie pozbawia nas widoków. Jeśli chodzi o samą drogę na szczyt to w większości ubezpieczona jest stalówką, co według mnie jest trochę przerostem formy nad treścią – trudno nazwać tą drogę ferratą, natomiast pseudoferrata pasuje znakomicie. Całą drogę można bez najmniejszego problemu pokonać bez żadnego sprzętu. Wystarczą buty o dobrej podeszwie. Przyznam, że turyści uzbrojeni w uprzęże, lonże, pętle i karabinki wyglądają na tej drodze trochę komicznie. Całe szczęście, że my poszliśmy zupełnie na lekko…
Po mało ciekawej drodze meldujemy się na narodowej górze Słoweńców. Jednak jak szybko weszliśmy tak szybko stamtąd uciekamy… Na szczycie tłum jak na wyprzedażach w marketach i iście odpustowy klimat – Słoweńcy tańczą, śpiewają, piją wino z kieliszków, można nawet kupić piwko w cenie 7 euro za puszkę. Ogólnie rzecz ujmując szopka na całego toteż, jeżeli ktoś wybierałby się w Alpy Julijskie tylko po to by wejść na najwyższy szczyt to osobiście odradzam – lepiej się przejść na Giewont w sezonie. Nie znaczy, że w Julijkach nie ma fajnych górek, ale Trójgłowemu mówię – już się nigdy nie spotkamy.
Zejście jest jeszcze nudniejsze niż podejście. Dodatkowo pogoda się pogarsza, robi się zimno i pada przelotny deszcz. Droga dłuży się niesamowicie, ale w końcu docieramy da auta. Podjeżdżamy na przydrożną zatoczkę, gdzie w niezłych warunkach (drewniane stoliki i ławki) jemy obiadokolację, bierzemy orzeźwiający prysznic w Sočy, pakujemy rzeczy do auta tak by droga przebiegała w miarę komfortowych warunkach i zaczynamy wracać do kraju.
Na miejscu odwiedzamy mamucią skocznie w Planicy, uzupełniamy zapasy żywności a następnie kierujemy się do miejscowości Trenta, gdzie szukamy dogodnego miejsca na dziki biwak. Co prawda w miejscowości, w której się znajdujemy są dwa kempingi (przynajmniej tyle naliczyłem), ale z uwagi na to, że potrzebujemy się jedynie przespać, bo wyjście i tak bladym świtem rezygnujemy z takiej formy noclegu, zaoszczędzając w ten sposób 10 euro.
Znalezienie odpowiedniego miejsca na biwak okazuje się jednak nie lada wyzwaniem – wszystkie miejscówki, które mogłyby się nadawać znajdują się na terenie prywatnych gospodarstw lub w ich bezpośrednim sąsiedztwie, a nie chcemy przecież „rozbić się” u kogoś pod oknem… Po dłuższych poszukiwaniach udaje się w końcu znaleźć odpowiednie miejsce – jest to niewielki skrawek łąki znajdujący się obok gruntowej drogi prowadzącej do parku narodowego. Ten kawałek łąki otoczony jest z każdej strony drzewami i krzewami, więc rozbitego po zmroku namiotu nie widać nawet z bliskiej odległości. Miejscówka jest świetna – dookoła otaczają nas góry a dosłownie 10 kroków od nas płynie rzeka Soča, która zachwyca swym niezwykłym kolorem. Pomimo tego Sławek decyduje się spać w samochodzie jakieś 50 m dalej – przed wejściem na teren parku.
Plan na jutrzejszy dzień jest mało skomplikowany – wstajemy bladym świtem, jedną ręką wcinamy śniadanie, drugą składamy namiot i pakujemy wszystko do auta, zdobywamy Trójgłowego, schodzimy z powrotem do samochodu i wracamy do kraju. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że znajdujemy się na wysokości 700 m n.p.m. a szczyt Triglava jest na 2864 m n.p.m. – jakby nie liczyć mamy do pokonania ponad 2200 m przewyższenia… Znów szykuję się ostra wyrypa, ale cóż… trzeba cisnąć.
Noc nie obyła się bez niespodzianek – tuż przed zaśnięciem dostaję sms od Sławka: „jakaś wścibska baba mnie obudziła, że zadzwoni po strażników parku, że śpię w aucie a nie na kempingu, podjadę może gdzie indziej a po was przyjadę rano”. Szkoda mi się zrobiło kolegi, że go tak po nocach przeganiają i cieszyłem się zarazem z naszej zakamuflowanej miejscówki, bo jakby trzeba było zwijać się z całym tym majdanem to by nie było za wesoło.
Noc jest wyjątkowo ciepła. Trafiliśmy na pełnię, bo na zewnątrz namiotu jasno prawie jak w dzień, choć w pobliżu nie ma żadnych sztucznych źródeł światła. W końcu udaje się usnąć…
Budzimy się jeszcze przed świtem i działamy według planu. Zebraliśmy się szybko jak nigdy – jeszcze dobrze nie przełknąłem śniadania a już byłem w aucie w drodze na miejsce startu naszej dzisiejszej wyprawy.
Startujemy. Droga dłuży się niesamowicie, jest długa, do tego prowadzi mało ciekawym terenem. Cały czas mam nadzieję, że za następnym zakrętem zrobi się ciekawiej, jednak droga za każdym jest nudna jak flaki z olejem. Dzisiaj na pewno nie jest mój dzień – przez większość drogi zamykam tyły… Dobrze, że Adaś trochę na mnie poczekał, bo jakbym miał iść dalej sam to nie wiem czy doczłapałbym się do schroniska…
W schronisku Tržaška koča (2151 m) czeka już na nas Sławek, który pocisnął przodem. Jemy śniadanie i kierujemy się w stronę Trójgłowego. Droga nadal jest mało ciekawa, choć jest nieco lepiej niż wcześniej. Dookoła dominuje iście księżycowy krajobraz. W końcu dochodzimy do miejsca, w którym coś się dzieje – trzeba jeszcze tylko pokonać strome piargi i jesteśmy na trawersie pionowej ściany – zapowiada się obiecująco. Niestety oprócz wspomnianego trawersu droga w dalszej jej części nadal jest nudnawa jeśli chodzi o jej wartość techniczną. Dodatkowo wszechobecna mgła skutecznie pozbawia nas widoków. Jeśli chodzi o samą drogę na szczyt to w większości ubezpieczona jest stalówką, co według mnie jest trochę przerostem formy nad treścią – trudno nazwać tą drogę ferratą, natomiast pseudoferrata pasuje znakomicie. Całą drogę można bez najmniejszego problemu pokonać bez żadnego sprzętu. Wystarczą buty o dobrej podeszwie. Przyznam, że turyści uzbrojeni w uprzęże, lonże, pętle i karabinki wyglądają na tej drodze trochę komicznie. Całe szczęście, że my poszliśmy zupełnie na lekko…
Po mało ciekawej drodze meldujemy się na narodowej górze Słoweńców. Jednak jak szybko weszliśmy tak szybko stamtąd uciekamy… Na szczycie tłum jak na wyprzedażach w marketach i iście odpustowy klimat – Słoweńcy tańczą, śpiewają, piją wino z kieliszków, można nawet kupić piwko w cenie 7 euro za puszkę. Ogólnie rzecz ujmując szopka na całego toteż, jeżeli ktoś wybierałby się w Alpy Julijskie tylko po to by wejść na najwyższy szczyt to osobiście odradzam – lepiej się przejść na Giewont w sezonie. Nie znaczy, że w Julijkach nie ma fajnych górek, ale Trójgłowemu mówię – już się nigdy nie spotkamy.
Zejście jest jeszcze nudniejsze niż podejście. Dodatkowo pogoda się pogarsza, robi się zimno i pada przelotny deszcz. Droga dłuży się niesamowicie, ale w końcu docieramy da auta. Podjeżdżamy na przydrożną zatoczkę, gdzie w niezłych warunkach (drewniane stoliki i ławki) jemy obiadokolację, bierzemy orzeźwiający prysznic w Sočy, pakujemy rzeczy do auta tak by droga przebiegała w miarę komfortowych warunkach i zaczynamy wracać do kraju.