[11-12.11.2011]
|
Grań Rohaczy
„Pasmo to niewielkie, lecz pięknością nie ustępuje bynajmniej szczytom Tatr Wysokich”
[Janusz Chmielowski]
_ W perspektywie długi listopadowy weekend. Pogoda ma być piękna, więc decyzja, co zrobić z wolnym czasem może być tylko jedna – jadę w góry! Umawiam się z Czarkiem i Tomkiem, i razem postanawiamy spędzić trzy listopadowe dni w Tatrach.
Pomysłów na całodniowe wypady mam dużo, ale zachęcony relacjami na forum TG zaczynam myśleć o Tatrach Zachodnich… Moją uwagę przykuwa Grań Rohaczy, czyli fragment całej Rohackiej Grani, który rozciąga się między Jamnicką Przełęczą (1908 m n.p.m.) a Smutną Przełęczą (1963 m n.p.m.). Swoją nazwę grań zawdzięcza dwóm wybitnym, skalistym szczytom, które trzeba zdobyć, pokonując odcinek łączący dwie wspomniane wcześniej przełęcze. Szczyty te to Rohacz Ostry (2088 m n.p.m.) i Rohacz Płaczliwy (2125 m n.p.m.), które swym wyglądem przypominają szczyty Tatr Wysokich, toteż cała grań bywa niekiedy nazywana Orlą Percią Tatr Zachodnich.
Zaczynam ustalać trasę wyprawy i liczyć czasy przejść poszczególnych odcinków. Jako, że nie lubię chodzić dwa razy tą samą drogą, decyduję, że całość będzie jedną dużą pętlą o początku i końcu na Polanie Chochołowskiej. Trasa wstępnie wybrana, ale jest jeden mały problem – czas, a właściwie jego brak. Zmrok o tej porze roku szybko zapada i jakby nie liczyć nie wystarczy czasu, by „zrobić” tą pętlę w jeden dzień… Gdy tak zastanawiam się nad modyfikacją trasy, dostaję od Czarka sms z pytaniem – „Co powiesz na jeden biwak w górach?”. Moja odpowiedź jest natychmiastowa – oczywiście, że się zgadzam. Pozostaje tylko oprócz lekkiego schroniskowego śpiwora wyciągnąć z szafy „cięższą artylerię”. W ten sposób plan dużej pętli zaczyna się klarować, a szczegóły postanawiamy ustalić po drodze do Zakopanego.
Po dotarciu na parking na Siwej Polanie pakujemy plecaki na dwa dni wędrówki – prowiant, karimata, śpiwór, namiot, krótka lina, kilka friendów, pętli i kostek na wypadek, gdyby grań była oblodzona i trzeba było się asekurować – robi się ciężko. Pozostają jeszcze raki i czekan – długo się zastanawiam, ale przypominam sobie, co koledzy i koleżanki pisali na forum o warunkach w Tatrach w zeszłym tygodniu; Śledziłem też pogodę i przez ten czas nic się nie zmieniło, więc postanawiam zostawić raki w aucie. Skoro raki zostają to czekan też.
Po dylematach „co zabrać, a co zostawić” zaczynamy orzeźwiający spacerek do Schroniska na Polanie Chochołowskiej. Pogoda sprzyja wędrowaniu, toteż do schroniska z każdą minutą przybywa turystów. Z rozmów wynika, że najpopularniejszy cel tego dnia to Grześ i Wołowiec, choć i na Trzydniowiański Wierch jest sporo chętnych.
W schronisku piję kawę i „tankuję” termos wrzątkiem, po czym udajemy się na zielony szlak, by przez Dolinę Chochołowską Wyżnią podejść na Wołowiec. Idzie się całkiem przyjemnie, choć ciężkie plecaki nie pozwalają o sobie zapomnieć. Na szlaku panują dobre warunki, choć pod koniec podejścia zalegają duże płaty zmrożonego śniegu. Łatwo można je jednak obejść po trawce. W tym miejscu obserwujemy różne style zejścia – większość turystów, zamiast wygodnie obejść płaty śniegu z uporem maniaka stara się je pokonać. Jedni wykonują „dupozjazdy”, drudzy się turlają, jeszcze inni schodzą stylem „na pająka”, czyli nogi z przodu, ręce z tyłu, ale zdecydowanym numerem jeden jest kobieta, która bez raków, za to wyposażona w techniczny czekan, schodzi „dziabiąc” śnieg przed sobą. Wygląda to komicznie i trudno powstrzymać śmiech widząc taki obrazek, ale udaję mi się zachować powagę i delikatnie podpowiadam turystce jak w takiej sytuacji używać czekana i zachęcam by obeszła płaty śniegu tak jak my to czynimy. Kobieta uparcie chce iść po zmrożonym śniegu, ale przynajmniej sugestie dotyczące trzymania czekana wzięła sobie do siebie.
Zbaczając ze znakowanej ścieżki i omijając w ten sposób duże płaty śniegu, z którymi tak wielu turystów miało problemy, kierujemy się wprost na grań między Rakoniem a Wołowcem. Słońce powoli zaczyna zachodzić, więc pośpiesznie wchodzimy na szczyt Wołowca (2064 m n.p.m.), by wykorzystać dobre światło i wzbogacić fotograficzny album Tatr Zachodnich. Na szczycie bardzo mocno wieje, zimny, przenikliwy wiatr, toteż po wykonaniu kilku zdjęć i nacieszeniu oczy pięknymi widokami schodzimy w kierunku Jamnickiej Przełęczy. Słońce powoli chowa się za szczytami, szybko robi się szarówka, a temperatura z każdą minutą wydaje się być coraz niższa. Na szczęście pod Wołowcem udaje się znaleźć skrawek w miarę równego i osłoniętego od wiatru terenu. Będzie to nasze dzisiejsze miejsce biwakowe. Rozbijamy więc namiot, w którym się niezwłocznie „instalujemy”.
Po skromnej kolacji szczelnie zawijamy pozostały prowiant w foliowe torebki, by nie zwabić przypadkiem jakiegoś misia i próbujemy w miarę wygodnie ułożyć się do snu. Po chwili zaczynają niepokoić nas dziwne dźwięki dochodzące z zewnątrz – wydaje się nam, że obok namiotu jest jakieś zwierzę. Dźwięki te powtarzają się przez całą noc – stwierdzamy, że to chyba szeleszczący tropik, ale tego tak na sto procent się już nie dowiemy, bo nikt nie miał odwagi wyjść z namiotu by sprawdzić. Noc jest zimna – ok. -10 stopni, ale ciepłe śpiwory i dobre, osłonięte od wiatru miejsce biwakowe pozwalają bezproblemowo przetrwać do rana. Co prawda budzę się co trochę myśląc, że to już czas wstawać, następnie zastanawiam się co by tu robić, później znowu zasypiam, znowu się budzę i tak do rana, ale zawsze mogło być gorzej, więc ogólnie można przyjąć, że problemów nie było.
Pomysłów na całodniowe wypady mam dużo, ale zachęcony relacjami na forum TG zaczynam myśleć o Tatrach Zachodnich… Moją uwagę przykuwa Grań Rohaczy, czyli fragment całej Rohackiej Grani, który rozciąga się między Jamnicką Przełęczą (1908 m n.p.m.) a Smutną Przełęczą (1963 m n.p.m.). Swoją nazwę grań zawdzięcza dwóm wybitnym, skalistym szczytom, które trzeba zdobyć, pokonując odcinek łączący dwie wspomniane wcześniej przełęcze. Szczyty te to Rohacz Ostry (2088 m n.p.m.) i Rohacz Płaczliwy (2125 m n.p.m.), które swym wyglądem przypominają szczyty Tatr Wysokich, toteż cała grań bywa niekiedy nazywana Orlą Percią Tatr Zachodnich.
Zaczynam ustalać trasę wyprawy i liczyć czasy przejść poszczególnych odcinków. Jako, że nie lubię chodzić dwa razy tą samą drogą, decyduję, że całość będzie jedną dużą pętlą o początku i końcu na Polanie Chochołowskiej. Trasa wstępnie wybrana, ale jest jeden mały problem – czas, a właściwie jego brak. Zmrok o tej porze roku szybko zapada i jakby nie liczyć nie wystarczy czasu, by „zrobić” tą pętlę w jeden dzień… Gdy tak zastanawiam się nad modyfikacją trasy, dostaję od Czarka sms z pytaniem – „Co powiesz na jeden biwak w górach?”. Moja odpowiedź jest natychmiastowa – oczywiście, że się zgadzam. Pozostaje tylko oprócz lekkiego schroniskowego śpiwora wyciągnąć z szafy „cięższą artylerię”. W ten sposób plan dużej pętli zaczyna się klarować, a szczegóły postanawiamy ustalić po drodze do Zakopanego.
Po dotarciu na parking na Siwej Polanie pakujemy plecaki na dwa dni wędrówki – prowiant, karimata, śpiwór, namiot, krótka lina, kilka friendów, pętli i kostek na wypadek, gdyby grań była oblodzona i trzeba było się asekurować – robi się ciężko. Pozostają jeszcze raki i czekan – długo się zastanawiam, ale przypominam sobie, co koledzy i koleżanki pisali na forum o warunkach w Tatrach w zeszłym tygodniu; Śledziłem też pogodę i przez ten czas nic się nie zmieniło, więc postanawiam zostawić raki w aucie. Skoro raki zostają to czekan też.
Po dylematach „co zabrać, a co zostawić” zaczynamy orzeźwiający spacerek do Schroniska na Polanie Chochołowskiej. Pogoda sprzyja wędrowaniu, toteż do schroniska z każdą minutą przybywa turystów. Z rozmów wynika, że najpopularniejszy cel tego dnia to Grześ i Wołowiec, choć i na Trzydniowiański Wierch jest sporo chętnych.
W schronisku piję kawę i „tankuję” termos wrzątkiem, po czym udajemy się na zielony szlak, by przez Dolinę Chochołowską Wyżnią podejść na Wołowiec. Idzie się całkiem przyjemnie, choć ciężkie plecaki nie pozwalają o sobie zapomnieć. Na szlaku panują dobre warunki, choć pod koniec podejścia zalegają duże płaty zmrożonego śniegu. Łatwo można je jednak obejść po trawce. W tym miejscu obserwujemy różne style zejścia – większość turystów, zamiast wygodnie obejść płaty śniegu z uporem maniaka stara się je pokonać. Jedni wykonują „dupozjazdy”, drudzy się turlają, jeszcze inni schodzą stylem „na pająka”, czyli nogi z przodu, ręce z tyłu, ale zdecydowanym numerem jeden jest kobieta, która bez raków, za to wyposażona w techniczny czekan, schodzi „dziabiąc” śnieg przed sobą. Wygląda to komicznie i trudno powstrzymać śmiech widząc taki obrazek, ale udaję mi się zachować powagę i delikatnie podpowiadam turystce jak w takiej sytuacji używać czekana i zachęcam by obeszła płaty śniegu tak jak my to czynimy. Kobieta uparcie chce iść po zmrożonym śniegu, ale przynajmniej sugestie dotyczące trzymania czekana wzięła sobie do siebie.
Zbaczając ze znakowanej ścieżki i omijając w ten sposób duże płaty śniegu, z którymi tak wielu turystów miało problemy, kierujemy się wprost na grań między Rakoniem a Wołowcem. Słońce powoli zaczyna zachodzić, więc pośpiesznie wchodzimy na szczyt Wołowca (2064 m n.p.m.), by wykorzystać dobre światło i wzbogacić fotograficzny album Tatr Zachodnich. Na szczycie bardzo mocno wieje, zimny, przenikliwy wiatr, toteż po wykonaniu kilku zdjęć i nacieszeniu oczy pięknymi widokami schodzimy w kierunku Jamnickiej Przełęczy. Słońce powoli chowa się za szczytami, szybko robi się szarówka, a temperatura z każdą minutą wydaje się być coraz niższa. Na szczęście pod Wołowcem udaje się znaleźć skrawek w miarę równego i osłoniętego od wiatru terenu. Będzie to nasze dzisiejsze miejsce biwakowe. Rozbijamy więc namiot, w którym się niezwłocznie „instalujemy”.
Po skromnej kolacji szczelnie zawijamy pozostały prowiant w foliowe torebki, by nie zwabić przypadkiem jakiegoś misia i próbujemy w miarę wygodnie ułożyć się do snu. Po chwili zaczynają niepokoić nas dziwne dźwięki dochodzące z zewnątrz – wydaje się nam, że obok namiotu jest jakieś zwierzę. Dźwięki te powtarzają się przez całą noc – stwierdzamy, że to chyba szeleszczący tropik, ale tego tak na sto procent się już nie dowiemy, bo nikt nie miał odwagi wyjść z namiotu by sprawdzić. Noc jest zimna – ok. -10 stopni, ale ciepłe śpiwory i dobre, osłonięte od wiatru miejsce biwakowe pozwalają bezproblemowo przetrwać do rana. Co prawda budzę się co trochę myśląc, że to już czas wstawać, następnie zastanawiam się co by tu robić, później znowu zasypiam, znowu się budzę i tak do rana, ale zawsze mogło być gorzej, więc ogólnie można przyjąć, że problemów nie było.
_"Więc koń! Koń skalny - najtrudniejsze miejsce w grani Rohacza Ostrego!"
[Mariusz Zaruski]
_
Wstajemy wczesnym rankiem – chyba każdy odczuwa ulgę, że w końcu ta długa noc minęła i można „rozprostować kości”. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć o wschodzie słońca, strzepujemy lód z namiotu, pakujemy wszystko w plecaki i kontynuując zaplanowaną trasę docieramy do Jamnickiej Przełęczy (1908 m n.p.m.).
„Przed nami Rohacz Ostry w postaci igły śnieżno-lodowej, zatopionej w mroźnej głębi lazuru. Na obie strony ścięty potężnymi ciosami jakiejś cyklopowej siekiery, gdy wyrąbywała dziwny ten twór granitowy... koronę śnieżną teraz ma na głowie i hardym wzrokiem na nas poziera.” Tak o Rohaczu Ostrym pisał Mariusz Zaruski w czasie pierwszego zimowego przejścia. My, co prawda pod Ostrym meldujemy się jesienią i nie dokonujemy żadnego pionierskiego przejścia, ale bez względu na to, ten piękny szczyt robi na nas wrażenie. Po niezbyt długim podejściu częściowo po zmrożonym śniegu a częściowo po skale docieramy do głównej atrakcji drogi, czyli do Rohackiego Konia. Jest to najtrudniejsze miejsce w grani Rohacza Ostrego. Rohacki Koń to około 10-metrowy odcinek ostrej poziomej grani, prowadzący na szczyt w dużej ekspozycji. Podziwiamy przez chwilę tę piękną formację skalną, po czym z ust Czarka pada okrzyk: „No to panowie, na Koń!” Rohackiego Konia pokonujemy po południowej stronie grani, po stromo podciętej granitowej płycie. Wzdłuż całego odcinka znajduje się ubezpieczenie w postaci łańcucha, co jest sporym ułatwieniem, zwłaszcza, gdy skała jest śliska. My jednak cieszymy się piękną pogodą i bardzo dobrymi warunkami na grani. Sprawnie pokonujemy „Konia” i zdobywamy najpierw niższy a następnie wyższy wierzchołek Rohacza Ostrego (2088 m n.p.m.).
Na szczycie spędzamy niedługą chwilę podziwiając otaczający nas krajobraz i zaczynamy schodzić na Rohacką Przełęcz (1955 m n.p.m.). Droga wiedzie głównie granią po dużych blokach skalnych, ale niekiedy „schodzi” niżej i prowadzi wygodną ścieżką pod ściankami skalnymi. My jednak postanawiamy urozmaicić sobie trasę i staramy się iść ostrzem grani. Droga nie jest może specjalnie trudna, ale cały czas trzeba uważać gdzie stawia się stopy i często trzeba zaangażować ręce, by zejść niewielkim kominkiem lub wdrapać się na skałę, nie ma więc mowy o nudzie czy monotonii. Dopiero przy podejściu południowym zboczem Rohacza Płaczliwego, gdzie czerwony szlak, którym idziemy łączy się ze szlakiem żółtym wiodącym od Żarskiej Przełęczy (1917 m n.p.m.) teren na chwilę się nieco wypłaszcza, by łagodną ścieżką wyprowadzić na szczyt. W ten sposób zdobywamy szczyt Rohacza Płaczliwego (2125 m n.p.m.), na którym robimy przerwę wygrzewając się w ciepłych promieniach słońca. Po tej chwili lenistwa schodzimy po skałkach w kierunku Smutnej Przełęczy (1963 m n.p.m.), do której docieramy po niespełna 30 minutach. Tam pierwszy raz tego dnia spotykamy turystów – są to Słowacy, którzy po dotarciu na przełęcz od południowej strony kontynuują wędrówkę granią w kierunku Trzech Kop. Nie ukrywam, że wszyscy mieliśmy ochotę iść dalej Rohacką Granią, ale niestety ograniczenia czasowe wymuszały na nas trzymanie się pierwotnego planu, więc rozpoczęliśmy zejście niebieskim szlakiem do Smutnej Doliny. Schodząc wymieniamy się wrażeniami z przebytej przed chwilą Grani Rohaczy. Muszę stwierdzić, że ta graniówka dużo bardziej podobała mi się niż osławiona i tłumnie oblegana Orla Perć, na której z resztą byłem nie raz. Może to właśnie dlatego, że Grań Rohaczy przechodziłem pierwszy raz, może dlatego, że pogoda była idealna, towarzystwo bardzo dobre, a na grani nie było nikogo oprócz nas; Może dlatego, że wszystkie te czynniki „zagrały” równocześnie, a może po prostu dlatego, że Grań Rohaczy jest ładniejsza!
Niebieski szlak prowadzi nas do Schroniska Tatliaka (Tatliakova chata), w pobliżu którego znajduję się staw o nazwie Czarna Młaka, przy którym robimy krótką przerwę, obserwując zmagania słowackiego fotografa, który akurat robi sesję młodej parze. Następnie zielonym szlakiem udajemy się na przełęcz Zabrat (1656 m n.p.m.), gdzie spotykamy grupkę sympatycznych polskich turystów, którzy częstują nas rozgrzewającym napojem z piersiówki. Nowi znajomi udają się żółtym szlakiem w kierunku Zuberca, gdzie mają nocleg a ja z Czarkiem czekam na Tomka, którego podejście na Zabrat trochę wykończyło. Gdy cała nasza trójka jest już razem podchodzimy na Rakoń (1879 m n.p.m.), skąd szeroką granią kierujemy się w stronę Grzesia (1653 m n.p.m.). Ten odcinek byłby przyjemnym spacerkiem, gdyby tylko tak mocno nie wiało, ale ostatecznie nie jest tak źle.
Zachodzące powoli słońce przypomina mi, że chcąc uniknąć nudnego schodzenia do parkingu na Siwej Polanie muszę zdążyć do wypożyczalni rowerów, która podobno czynna jest do 17-tej. Moim towarzyszom jest raczej wszystko jedno czy będą schodzić z buta czy jechać rowerkiem, ale ja zdecydowanie chciałbym wsiąść na dwa kółka, więc stwierdzam, że lepiej teraz przycisnąć niż później kląć na tą nudną trasę. Szczyt Grzesia osiągam więc sam. Trafiam akurat na piękny zachód słońca, więc robię kilkanaście kadrów do panoramy i zaczynam schodzić do Chochołowskiej Polany. Sam siebie zadziwiam tempem, bo zazwyczaj przy zejściach to zamykam tyły, ale czego się nie robi by uniknąć nudnych 7 km zejścia…
Przy wypożyczalni zjawiam się szybciej niż się spodziewałem i mimo, że niby jestem 30 min przed czasem to pospinane rowery wyraźnie świadczą o tym, że dziś już się na nich nigdzie nie pojedzie. Nie ukrywam, że trochę się wkurzyłem, ale co zrobić – trzeba cisnąć z buta. Przy zejściu z Grzesia tak się rozhulałem, że dobre tempo mnie nie opuszcza… Jest już zupełnie ciemno, a moją czołówkę spakowałem przypadkiem razem ze śpiworem i nie chce mi się wszystkiego wywalać, by się do niej dostać. Nie jest to jednak duży problem, bo końcowy asfaltowy odcinek jest w lepszym stanie niż niejedna polska droga krajowa, więc równie sprawnie można iść po ciemku.
Po dotarciu do parkingu zdążyłem się jeszcze załapać na gorącą herbatę i czekoladę w budce, którą właśnie zamykano, więc humor mi się od razu poprawia. Czekając na Czarka i Tomka dzwonię, jeszcze do zaprzyjaźnionej Pani Halinki pytając o możliwość noclegu (na drugi dzień planujemy działać w rejonie Moka, więc nocleg w Zakopanym wydaje się być dobrą opcją). Okazuje się, że wszystkie pokoje są zajęte, ale Pani Halinka jest taka miła, że na tę jedną noc udostępnia nam swój salon.
Chłopaki docierają po około 30 min. Czterema kółkami udajemy się na nocleg, robiąc po drodze małe zakupy, by umilić sobie nieco wieczór. Decydujemy, że nazajutrz wspinamy się na Mnichu.
Wstajemy wczesnym rankiem – chyba każdy odczuwa ulgę, że w końcu ta długa noc minęła i można „rozprostować kości”. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć o wschodzie słońca, strzepujemy lód z namiotu, pakujemy wszystko w plecaki i kontynuując zaplanowaną trasę docieramy do Jamnickiej Przełęczy (1908 m n.p.m.).
„Przed nami Rohacz Ostry w postaci igły śnieżno-lodowej, zatopionej w mroźnej głębi lazuru. Na obie strony ścięty potężnymi ciosami jakiejś cyklopowej siekiery, gdy wyrąbywała dziwny ten twór granitowy... koronę śnieżną teraz ma na głowie i hardym wzrokiem na nas poziera.” Tak o Rohaczu Ostrym pisał Mariusz Zaruski w czasie pierwszego zimowego przejścia. My, co prawda pod Ostrym meldujemy się jesienią i nie dokonujemy żadnego pionierskiego przejścia, ale bez względu na to, ten piękny szczyt robi na nas wrażenie. Po niezbyt długim podejściu częściowo po zmrożonym śniegu a częściowo po skale docieramy do głównej atrakcji drogi, czyli do Rohackiego Konia. Jest to najtrudniejsze miejsce w grani Rohacza Ostrego. Rohacki Koń to około 10-metrowy odcinek ostrej poziomej grani, prowadzący na szczyt w dużej ekspozycji. Podziwiamy przez chwilę tę piękną formację skalną, po czym z ust Czarka pada okrzyk: „No to panowie, na Koń!” Rohackiego Konia pokonujemy po południowej stronie grani, po stromo podciętej granitowej płycie. Wzdłuż całego odcinka znajduje się ubezpieczenie w postaci łańcucha, co jest sporym ułatwieniem, zwłaszcza, gdy skała jest śliska. My jednak cieszymy się piękną pogodą i bardzo dobrymi warunkami na grani. Sprawnie pokonujemy „Konia” i zdobywamy najpierw niższy a następnie wyższy wierzchołek Rohacza Ostrego (2088 m n.p.m.).
Na szczycie spędzamy niedługą chwilę podziwiając otaczający nas krajobraz i zaczynamy schodzić na Rohacką Przełęcz (1955 m n.p.m.). Droga wiedzie głównie granią po dużych blokach skalnych, ale niekiedy „schodzi” niżej i prowadzi wygodną ścieżką pod ściankami skalnymi. My jednak postanawiamy urozmaicić sobie trasę i staramy się iść ostrzem grani. Droga nie jest może specjalnie trudna, ale cały czas trzeba uważać gdzie stawia się stopy i często trzeba zaangażować ręce, by zejść niewielkim kominkiem lub wdrapać się na skałę, nie ma więc mowy o nudzie czy monotonii. Dopiero przy podejściu południowym zboczem Rohacza Płaczliwego, gdzie czerwony szlak, którym idziemy łączy się ze szlakiem żółtym wiodącym od Żarskiej Przełęczy (1917 m n.p.m.) teren na chwilę się nieco wypłaszcza, by łagodną ścieżką wyprowadzić na szczyt. W ten sposób zdobywamy szczyt Rohacza Płaczliwego (2125 m n.p.m.), na którym robimy przerwę wygrzewając się w ciepłych promieniach słońca. Po tej chwili lenistwa schodzimy po skałkach w kierunku Smutnej Przełęczy (1963 m n.p.m.), do której docieramy po niespełna 30 minutach. Tam pierwszy raz tego dnia spotykamy turystów – są to Słowacy, którzy po dotarciu na przełęcz od południowej strony kontynuują wędrówkę granią w kierunku Trzech Kop. Nie ukrywam, że wszyscy mieliśmy ochotę iść dalej Rohacką Granią, ale niestety ograniczenia czasowe wymuszały na nas trzymanie się pierwotnego planu, więc rozpoczęliśmy zejście niebieskim szlakiem do Smutnej Doliny. Schodząc wymieniamy się wrażeniami z przebytej przed chwilą Grani Rohaczy. Muszę stwierdzić, że ta graniówka dużo bardziej podobała mi się niż osławiona i tłumnie oblegana Orla Perć, na której z resztą byłem nie raz. Może to właśnie dlatego, że Grań Rohaczy przechodziłem pierwszy raz, może dlatego, że pogoda była idealna, towarzystwo bardzo dobre, a na grani nie było nikogo oprócz nas; Może dlatego, że wszystkie te czynniki „zagrały” równocześnie, a może po prostu dlatego, że Grań Rohaczy jest ładniejsza!
Niebieski szlak prowadzi nas do Schroniska Tatliaka (Tatliakova chata), w pobliżu którego znajduję się staw o nazwie Czarna Młaka, przy którym robimy krótką przerwę, obserwując zmagania słowackiego fotografa, który akurat robi sesję młodej parze. Następnie zielonym szlakiem udajemy się na przełęcz Zabrat (1656 m n.p.m.), gdzie spotykamy grupkę sympatycznych polskich turystów, którzy częstują nas rozgrzewającym napojem z piersiówki. Nowi znajomi udają się żółtym szlakiem w kierunku Zuberca, gdzie mają nocleg a ja z Czarkiem czekam na Tomka, którego podejście na Zabrat trochę wykończyło. Gdy cała nasza trójka jest już razem podchodzimy na Rakoń (1879 m n.p.m.), skąd szeroką granią kierujemy się w stronę Grzesia (1653 m n.p.m.). Ten odcinek byłby przyjemnym spacerkiem, gdyby tylko tak mocno nie wiało, ale ostatecznie nie jest tak źle.
Zachodzące powoli słońce przypomina mi, że chcąc uniknąć nudnego schodzenia do parkingu na Siwej Polanie muszę zdążyć do wypożyczalni rowerów, która podobno czynna jest do 17-tej. Moim towarzyszom jest raczej wszystko jedno czy będą schodzić z buta czy jechać rowerkiem, ale ja zdecydowanie chciałbym wsiąść na dwa kółka, więc stwierdzam, że lepiej teraz przycisnąć niż później kląć na tą nudną trasę. Szczyt Grzesia osiągam więc sam. Trafiam akurat na piękny zachód słońca, więc robię kilkanaście kadrów do panoramy i zaczynam schodzić do Chochołowskiej Polany. Sam siebie zadziwiam tempem, bo zazwyczaj przy zejściach to zamykam tyły, ale czego się nie robi by uniknąć nudnych 7 km zejścia…
Przy wypożyczalni zjawiam się szybciej niż się spodziewałem i mimo, że niby jestem 30 min przed czasem to pospinane rowery wyraźnie świadczą o tym, że dziś już się na nich nigdzie nie pojedzie. Nie ukrywam, że trochę się wkurzyłem, ale co zrobić – trzeba cisnąć z buta. Przy zejściu z Grzesia tak się rozhulałem, że dobre tempo mnie nie opuszcza… Jest już zupełnie ciemno, a moją czołówkę spakowałem przypadkiem razem ze śpiworem i nie chce mi się wszystkiego wywalać, by się do niej dostać. Nie jest to jednak duży problem, bo końcowy asfaltowy odcinek jest w lepszym stanie niż niejedna polska droga krajowa, więc równie sprawnie można iść po ciemku.
Po dotarciu do parkingu zdążyłem się jeszcze załapać na gorącą herbatę i czekoladę w budce, którą właśnie zamykano, więc humor mi się od razu poprawia. Czekając na Czarka i Tomka dzwonię, jeszcze do zaprzyjaźnionej Pani Halinki pytając o możliwość noclegu (na drugi dzień planujemy działać w rejonie Moka, więc nocleg w Zakopanym wydaje się być dobrą opcją). Okazuje się, że wszystkie pokoje są zajęte, ale Pani Halinka jest taka miła, że na tę jedną noc udostępnia nam swój salon.
Chłopaki docierają po około 30 min. Czterema kółkami udajemy się na nocleg, robiąc po drodze małe zakupy, by umilić sobie nieco wieczór. Decydujemy, że nazajutrz wspinamy się na Mnichu.
|