[17.11.2012]
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Miedziane & Liptowskie Mury
W Tatrach sezon letniego wspinania właśnie się skończył, na działania zimowe było jeszcze za wcześnie, ale warunki do turystyki na najbliższy weekend zapowiadały się znakomicie. Był to idealny moment na zrealizowanie starego pomysłu – przejścia najniższej części głównej grani Tatr Wysokich, czyli tzw. Liptowskich Murów. Szybko okazało się, że nie tylko ja myślałem o tej grani, więc wesoła ekipa na sobotę wyklarowała się momentalnie.
Około 5 rano, razem z Łukaszem i Michałem podpisujemy listę obecności na parkingu w Palenicy i dokonujemy wpisowego w wysokości 20 złotych polskich. Chwilę marudzimy, że taksówka miała być a jej nie ma i zaczynamy podejście niezwykle malowniczą, dającą wiele radości drogą, czyli znaną wszystkim Tatra Highway. Całą drogę prowadzimy ożywioną dyskusję pt.: „Czy na pewno jesteśmy dobrze przygotowani?”. Nasz trójkowy zespół posiada w sumie jedną parę raków oraz dziabę (jedna sztuka). Poza tym Łukasz jest odpowiednio wyposażony na cztery wyciągi, a ja mam dziś niezłą moc… W plecaku! Zgodnie stwierdzamy, że na pewno wszystko się uda.
Po morderczej walce z własnymi słabościami docieramy do Moka – pierwszego punktu kontrolnego. Niektórzy mają już objawy choroby nizinnej, więc konieczny jest tlen. Na szczęście jesteśmy przygotowani na wszystko! Po aklimatyzacji i konsultacjach z dyżurującym ratownikiem odnośnie ogólnego stanu naszych organizmów, dostajemy pozwolenie na kontynuowanie wyprawy. Idąc drogą sławnych ceprów, dochodzimy do rozwidlenia. Studiując mapy i szkice otrzymane od bardziej doświadczonych kolegów, dochodzimy do wniosku, że musimy się rozdzielić i podjąć próbę ataku Szpiglasowego Wierchu równocześnie z dwóch stron. W ten sposób szanse zdobycia szczytu, przynajmniej przez jeden zespół będą znacznie większe. Dzielimy się więc na dwa równe zespoły. W skład pierwszego wchodzi Łukasz i Łukasz, a w skład drugiego Michał i szpej, czyli raki i dziaba (jedna sztuka). Michał będzie atakował od Wrót Chałubińskiego, a my granią opadającą ze Szpiglasa w kierunku północno-wschodnim. Życzymy sobie powodzenia i zaczynamy atak szczytowy.
Dla mnie i partnera odcinek szlaku powyżej rozwidlenia to zupełna nowość – jesteśmy pełni obaw czy się nie zgubimy, czy starczy nam sił i woli walki… Początkowo wszystko idzie jednak dobrze. Problemy zaczynają się w momencie, gdy nasze topo nie ma pokrycia w terenie – naszkicowane trawersy, kominki itp. po prostu zniknęły. Na szczęście mamy ducha walki - postanawiamy iść na całość i dostać się na grań „direttą po trawie”, i to w pięknym stylu, czyli na żywca, a właściwie na Harnasia…
Po ostrej walce jesteśmy na ostrzu grani. Duma nas rozpiera, bo jak się później okazało droga ta nie miała powtórzenia od lat 30-tych, kiedy to pierwszy raz załoił ją pewien pasterz wraz ze swymi owcami. Niestety nie możemy długo świętować, bo na szczyt jeszcze daleka droga wiodąca eksponowaną granią. Idziemy więc chyżo i po morderczej walce z halnym w końcu osiągamy szczyt. Po dwukrotnym sprawdzeniu współrzędnych i odczytaniu wysokości (2233 m n.p.m.) okazuje się, że szczyt, na którym jesteśmy to Miedziane. No tak – pomyliliśmy kierunki na grani. W ten sposób dołożyliśmy sobie sporo drogi do Szpiglasa, ale wcale się nie przejmujemy. Widoki były tego warte – WHP nie przesadza, pisząc w swym wielkim dziele, że widok z tego miejsca jest „wspaniały, rozległy i różnorodny”.
Po upojeniu się (widokami oczywiście), wyruszamy granią już w dobrym kierunku. Przy zejściu na przełęcz do naszego zespołu dołącza widmo Brockenu, które długo nas eskortuje. Mijając zespoły, które przed lodową ścianą wycofują się z dalszego ataku, pokonujemy ostatnie bardzo niebezpieczne metry i na szczycie Szpiglasowego Wierchu zjawiamy się niemal równocześnie z zespołem numer 1, czyli Michałem. Robimy pełną dokumentację fotograficzną i dzwonimy do bazy w celu oznajmienia sukcesu. W bazie (wysuniętej ponad 100 km na północ) nasz sukces przyjęty zostaje z wielkim entuzjazmem – dowiadujemy się, że z tej okazji zorganizowana będzie wielka impreza, na której będzie m.in. najlepszy polski zespół wspinaczkowy, tegoroczny zdobywca Weisshorna i oczywiście piękne kobiety (pozdrowienia dla wszystkich!). Obiecujemy, że się zjawimy, jednak musimy jeszcze dojść do „Piątki”, co może nieco potrwać. Oczywiście wybieramy jedyną słuszną drogę, która niejako sama się narzuca – granią Liptowskich Murów, przez Kostury i Gładki Wierch.
Droga jest piękna i oferuje wspaniałe widoki, jednak żeby nie było tak kolorowo wspomniane widoki dozowane nam są stopniowo, bo do naszego zespołu dołączyła gęsta mgła. Dodatkowo halny nie daje za wygraną i za wszelką cenę próbuje strącić nas z grani. My się oczywiście nie dajemy! Nie ma lipy!
Jeśli chodzi o trudności tej drogi to przewodnik podaje 0+. Nam udaje się jednak znaleźć przewieszkę i jakieś igły. Nie ma lipy!
Na Kosturze robimy postój – mgła na chwilę odpuszcza i możemy cieszyć się unikalnym widokiem na D5SP i okolicę. Widzimy także, że przed nami jeszcze kawał drogi, więc nie leniuchujemy za długo i kontynuujemy wyrypę. Z każdą chwilą wiatr staje się coraz większy, wręcz huraganowy, a widoczności coraz mniejsza. Na ostatnim odcinku grani mamy kłopot ze zlokalizowaniem Gładkiego Wierchu, jednak jesteśmy bardzo zdeterminowani i odnajdujemy szczytowy słupek. Nie ma lipy!
Po odpoczynku w wielkim kraterze, w którym mogliśmy schronić się od wiatru, pojawia się przed nami kolejne wyzwanie – odnaleźć w tej mgle ścieżkę prowadzącą na Gładką Przełęcz. Nie było łatwo, ale sprostaliśmy temu zadaniu i bez większych problemów zeszliśmy ze szczytu. Następnie dość wygodną ścieżką zaczęliśmy zejście do schroniska. Droga się trochę dłużyła, ale przynajmniej nie wiało, bo Liptowski Mur spełniał teraz rolę bariery dla wiatru. Po około godzinie marszu docieramy do ostatniego na dziś punktu kontrolnego. Uzupełniamy płyny i zaczynamy zejście na parking, które wcale nie jest takie łatwe jakbyśmy tego chcieli. Pokonujemy wielkie lodospady, a w niektórych miejscach zmuszeni jesteśmy wykonać niebezpieczne trawersy i obejścia. Dodatkowo łapię kontuzję, więc dalsza droga to nie tylko walka z trudnościami, ale i z czasem. Na szczęście mogę liczyć na chłopaków z zespołu, którzy redukują prędkość z „piątki” na „trójkę”, więc jest do kogo się odezwać.
Przy świetle czołówek docieramy na parking. Teraz pozostaje już tylko napełnić butle z tlenem i udać się do bazy, by wspólnie świętować wielki sukces naszej wyprawy.
Około 5 rano, razem z Łukaszem i Michałem podpisujemy listę obecności na parkingu w Palenicy i dokonujemy wpisowego w wysokości 20 złotych polskich. Chwilę marudzimy, że taksówka miała być a jej nie ma i zaczynamy podejście niezwykle malowniczą, dającą wiele radości drogą, czyli znaną wszystkim Tatra Highway. Całą drogę prowadzimy ożywioną dyskusję pt.: „Czy na pewno jesteśmy dobrze przygotowani?”. Nasz trójkowy zespół posiada w sumie jedną parę raków oraz dziabę (jedna sztuka). Poza tym Łukasz jest odpowiednio wyposażony na cztery wyciągi, a ja mam dziś niezłą moc… W plecaku! Zgodnie stwierdzamy, że na pewno wszystko się uda.
Po morderczej walce z własnymi słabościami docieramy do Moka – pierwszego punktu kontrolnego. Niektórzy mają już objawy choroby nizinnej, więc konieczny jest tlen. Na szczęście jesteśmy przygotowani na wszystko! Po aklimatyzacji i konsultacjach z dyżurującym ratownikiem odnośnie ogólnego stanu naszych organizmów, dostajemy pozwolenie na kontynuowanie wyprawy. Idąc drogą sławnych ceprów, dochodzimy do rozwidlenia. Studiując mapy i szkice otrzymane od bardziej doświadczonych kolegów, dochodzimy do wniosku, że musimy się rozdzielić i podjąć próbę ataku Szpiglasowego Wierchu równocześnie z dwóch stron. W ten sposób szanse zdobycia szczytu, przynajmniej przez jeden zespół będą znacznie większe. Dzielimy się więc na dwa równe zespoły. W skład pierwszego wchodzi Łukasz i Łukasz, a w skład drugiego Michał i szpej, czyli raki i dziaba (jedna sztuka). Michał będzie atakował od Wrót Chałubińskiego, a my granią opadającą ze Szpiglasa w kierunku północno-wschodnim. Życzymy sobie powodzenia i zaczynamy atak szczytowy.
Dla mnie i partnera odcinek szlaku powyżej rozwidlenia to zupełna nowość – jesteśmy pełni obaw czy się nie zgubimy, czy starczy nam sił i woli walki… Początkowo wszystko idzie jednak dobrze. Problemy zaczynają się w momencie, gdy nasze topo nie ma pokrycia w terenie – naszkicowane trawersy, kominki itp. po prostu zniknęły. Na szczęście mamy ducha walki - postanawiamy iść na całość i dostać się na grań „direttą po trawie”, i to w pięknym stylu, czyli na żywca, a właściwie na Harnasia…
Po ostrej walce jesteśmy na ostrzu grani. Duma nas rozpiera, bo jak się później okazało droga ta nie miała powtórzenia od lat 30-tych, kiedy to pierwszy raz załoił ją pewien pasterz wraz ze swymi owcami. Niestety nie możemy długo świętować, bo na szczyt jeszcze daleka droga wiodąca eksponowaną granią. Idziemy więc chyżo i po morderczej walce z halnym w końcu osiągamy szczyt. Po dwukrotnym sprawdzeniu współrzędnych i odczytaniu wysokości (2233 m n.p.m.) okazuje się, że szczyt, na którym jesteśmy to Miedziane. No tak – pomyliliśmy kierunki na grani. W ten sposób dołożyliśmy sobie sporo drogi do Szpiglasa, ale wcale się nie przejmujemy. Widoki były tego warte – WHP nie przesadza, pisząc w swym wielkim dziele, że widok z tego miejsca jest „wspaniały, rozległy i różnorodny”.
Po upojeniu się (widokami oczywiście), wyruszamy granią już w dobrym kierunku. Przy zejściu na przełęcz do naszego zespołu dołącza widmo Brockenu, które długo nas eskortuje. Mijając zespoły, które przed lodową ścianą wycofują się z dalszego ataku, pokonujemy ostatnie bardzo niebezpieczne metry i na szczycie Szpiglasowego Wierchu zjawiamy się niemal równocześnie z zespołem numer 1, czyli Michałem. Robimy pełną dokumentację fotograficzną i dzwonimy do bazy w celu oznajmienia sukcesu. W bazie (wysuniętej ponad 100 km na północ) nasz sukces przyjęty zostaje z wielkim entuzjazmem – dowiadujemy się, że z tej okazji zorganizowana będzie wielka impreza, na której będzie m.in. najlepszy polski zespół wspinaczkowy, tegoroczny zdobywca Weisshorna i oczywiście piękne kobiety (pozdrowienia dla wszystkich!). Obiecujemy, że się zjawimy, jednak musimy jeszcze dojść do „Piątki”, co może nieco potrwać. Oczywiście wybieramy jedyną słuszną drogę, która niejako sama się narzuca – granią Liptowskich Murów, przez Kostury i Gładki Wierch.
Droga jest piękna i oferuje wspaniałe widoki, jednak żeby nie było tak kolorowo wspomniane widoki dozowane nam są stopniowo, bo do naszego zespołu dołączyła gęsta mgła. Dodatkowo halny nie daje za wygraną i za wszelką cenę próbuje strącić nas z grani. My się oczywiście nie dajemy! Nie ma lipy!
Jeśli chodzi o trudności tej drogi to przewodnik podaje 0+. Nam udaje się jednak znaleźć przewieszkę i jakieś igły. Nie ma lipy!
Na Kosturze robimy postój – mgła na chwilę odpuszcza i możemy cieszyć się unikalnym widokiem na D5SP i okolicę. Widzimy także, że przed nami jeszcze kawał drogi, więc nie leniuchujemy za długo i kontynuujemy wyrypę. Z każdą chwilą wiatr staje się coraz większy, wręcz huraganowy, a widoczności coraz mniejsza. Na ostatnim odcinku grani mamy kłopot ze zlokalizowaniem Gładkiego Wierchu, jednak jesteśmy bardzo zdeterminowani i odnajdujemy szczytowy słupek. Nie ma lipy!
Po odpoczynku w wielkim kraterze, w którym mogliśmy schronić się od wiatru, pojawia się przed nami kolejne wyzwanie – odnaleźć w tej mgle ścieżkę prowadzącą na Gładką Przełęcz. Nie było łatwo, ale sprostaliśmy temu zadaniu i bez większych problemów zeszliśmy ze szczytu. Następnie dość wygodną ścieżką zaczęliśmy zejście do schroniska. Droga się trochę dłużyła, ale przynajmniej nie wiało, bo Liptowski Mur spełniał teraz rolę bariery dla wiatru. Po około godzinie marszu docieramy do ostatniego na dziś punktu kontrolnego. Uzupełniamy płyny i zaczynamy zejście na parking, które wcale nie jest takie łatwe jakbyśmy tego chcieli. Pokonujemy wielkie lodospady, a w niektórych miejscach zmuszeni jesteśmy wykonać niebezpieczne trawersy i obejścia. Dodatkowo łapię kontuzję, więc dalsza droga to nie tylko walka z trudnościami, ale i z czasem. Na szczęście mogę liczyć na chłopaków z zespołu, którzy redukują prędkość z „piątki” na „trójkę”, więc jest do kogo się odezwać.
Przy świetle czołówek docieramy na parking. Teraz pozostaje już tylko napełnić butle z tlenem i udać się do bazy, by wspólnie świętować wielki sukces naszej wyprawy.
PANORAMY
|