[07.09.2013]
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Żabi Koń (Žabí Kôň; 2291 m n.p.m.)
droga: Häberlein (IV)
Simon Häberlein, stojąc w 1905 roku na szczycie Żabiej Turni Mięguszowieckiej, uznał, że wejście wprost granią na dziewiczą turnię, którą podziwiał z góry, jest niewykonalne, toteż wraz z Katherine zszedł do Tylkowej Przełączki, skąd wąską rynną dostał się pod jej południową ścianę. Z powodu później pory, próbę zdobycia nienazwanej jeszcze góry, odłożył jednak na następny dzień.
Mogę jedynie przypuszczać, co czuł Simon kładąc się tamtego dnia spać… Czy w ogóle mógł spać, skoro tak piękna turnia czekała na swojego zdobywcę? Wyspany lub nie, Simon wraca pod południową ścianę strzelistej turni 12 września 1905 roku i wytycza drogę, która na zawsze zapisuje się w historii taternictwa, jako pierwsze przejście czwórkowego pasażu. Korzystając z prawa zdobywcy, turnię nazywa Simonturm (czyli Turnia Szymona).
My tak jak Simon podziwialiśmy Żabiego Konia z góry i tak jak on, pod południową ścianę dostaliśmy się przez Tylkową Przełączkę. Zapas czasu mieliśmy jednak duży, więc historyczną drogę postanowiliśmy zaatakować tego samego dnia.
Wygodną trawiastą ścieżką dochodzimy pod start drogi i zaczynamy cały rytuał związany z przygotowaniem. Jeszcze przed startem zauważamy nowe, „błyszczące kółeczko”, umieszczone jakiś metr nad ziemią. Osobiście uważam, że ubezpieczenie to nie ma w tym miejscu racji bytu. Pomijam już sens umieszczenia tego ringa tak nisko, ale co do jednego nie mam wątpliwości – psuje on klimat tej historycznej drogi już na starcie.
Paweł zaczyna pokonując czwórkową ściankę z ciekawym trawersem po gzymsie i szybko znika mi z pola widzenia. Po jakimś czasie tracimy też kontakt głosowy, jednak nie stanowi to żadnego problemu, gdyż lina „mówi” wszystko.
Wspomniany wcześniej początkowy, krótki trawers, z dołu wyglądał banalnie, ale wiadomo, że z dołu to wszystko tak wygląda, o czym przekonałem się, jak tylko wszedłem w ścianę. Tam gdzie miały być klamy nie było nic, a krótki tarciowy odcinek okazał się dość czujny. Zapewne gdyby to miejsce znajdowało się gdzieś w połowie ściany, a nie tuż nad ziemią, wrażenia byłyby jeszcze mocniejsze. Dalsza część wyciągu nie przedstawia już większych trudności, a linia drogi sprytnie wyszukuje słabości ściany.
Dochodzę do partnera, który ominąwszy stanowisko, wyszedł na pełną długość liny i pierwsze, co słyszę to: „zapierdzielaj szybko do góry, bo za chwilę będzie tu masakra”. Widząc trzyosobowy zespół, który przymierza się do pokonania uskoku na grani, postanawiam pokonać ten uskok idąc wprost południową ścianą i uniknąć w ten sposób niepotrzebnych „przepychanek”. Szybko wychodzę na grań, kilka metrów powyżej uskoku i ściągam Pawła, który po chwili wbiega na szczyt. Uff, udało się.
Na szczycie spędzamy kilka chwil, obserwując zmagania innych na pięknej wschodniej grani Żabiego. Z każdą chwilą na szczycie robi się coraz większy tłok, a spora grupa Węgrów zaczyna jakieś kombinacje i w pierwszej chwili nie wiemy, czy zamierzają oni zjeżdżać, czy tylko znaleźć dla siebie wygodne miejsce na szczycie. Jedno jest natomiast pewne – jeżeli nie chcemy mieć sporej obsuwy czasowej i niepotrzebnych stresów, musimy stąd jak najszybciej uciekać.
Przez chwilę myśleliśmy nawet, żeby schodzić tak jak pierwsi zdobywcy, czyli po swoich śladach albo zrobić wschodnią grań w odwrotnym niż zazwyczaj kierunku, ale ostatecznie ze szczytu schodzimy kilka metrów na zachód, gdzie zakładamy zjazd z łańcucha. Dwoma zjazdami dostajemy się na trawnik, ciesząc się, że udało się uniknąć zamieszania, jakie zapanowało na szczycie.
Wygodną ścieżką, którą dobrze pamiętam z ubiegłego roku, szybko schodzimy na wschód i kierując się do schronu rozmawiamy o drodze, którą niedawno pokonaliśmy na południowej ścianie Żabiego Konia oraz o pierwszym zdobywcy tego pięknego szczytu. Zgodnie stwierdzamy, że Häberlein był prawdziwym kozakiem, ale jak powiedział mój znajomy – „wspinał się z kobietą, więc motywację miał dobrą”.
Mogę jedynie przypuszczać, co czuł Simon kładąc się tamtego dnia spać… Czy w ogóle mógł spać, skoro tak piękna turnia czekała na swojego zdobywcę? Wyspany lub nie, Simon wraca pod południową ścianę strzelistej turni 12 września 1905 roku i wytycza drogę, która na zawsze zapisuje się w historii taternictwa, jako pierwsze przejście czwórkowego pasażu. Korzystając z prawa zdobywcy, turnię nazywa Simonturm (czyli Turnia Szymona).
My tak jak Simon podziwialiśmy Żabiego Konia z góry i tak jak on, pod południową ścianę dostaliśmy się przez Tylkową Przełączkę. Zapas czasu mieliśmy jednak duży, więc historyczną drogę postanowiliśmy zaatakować tego samego dnia.
Wygodną trawiastą ścieżką dochodzimy pod start drogi i zaczynamy cały rytuał związany z przygotowaniem. Jeszcze przed startem zauważamy nowe, „błyszczące kółeczko”, umieszczone jakiś metr nad ziemią. Osobiście uważam, że ubezpieczenie to nie ma w tym miejscu racji bytu. Pomijam już sens umieszczenia tego ringa tak nisko, ale co do jednego nie mam wątpliwości – psuje on klimat tej historycznej drogi już na starcie.
Paweł zaczyna pokonując czwórkową ściankę z ciekawym trawersem po gzymsie i szybko znika mi z pola widzenia. Po jakimś czasie tracimy też kontakt głosowy, jednak nie stanowi to żadnego problemu, gdyż lina „mówi” wszystko.
Wspomniany wcześniej początkowy, krótki trawers, z dołu wyglądał banalnie, ale wiadomo, że z dołu to wszystko tak wygląda, o czym przekonałem się, jak tylko wszedłem w ścianę. Tam gdzie miały być klamy nie było nic, a krótki tarciowy odcinek okazał się dość czujny. Zapewne gdyby to miejsce znajdowało się gdzieś w połowie ściany, a nie tuż nad ziemią, wrażenia byłyby jeszcze mocniejsze. Dalsza część wyciągu nie przedstawia już większych trudności, a linia drogi sprytnie wyszukuje słabości ściany.
Dochodzę do partnera, który ominąwszy stanowisko, wyszedł na pełną długość liny i pierwsze, co słyszę to: „zapierdzielaj szybko do góry, bo za chwilę będzie tu masakra”. Widząc trzyosobowy zespół, który przymierza się do pokonania uskoku na grani, postanawiam pokonać ten uskok idąc wprost południową ścianą i uniknąć w ten sposób niepotrzebnych „przepychanek”. Szybko wychodzę na grań, kilka metrów powyżej uskoku i ściągam Pawła, który po chwili wbiega na szczyt. Uff, udało się.
Na szczycie spędzamy kilka chwil, obserwując zmagania innych na pięknej wschodniej grani Żabiego. Z każdą chwilą na szczycie robi się coraz większy tłok, a spora grupa Węgrów zaczyna jakieś kombinacje i w pierwszej chwili nie wiemy, czy zamierzają oni zjeżdżać, czy tylko znaleźć dla siebie wygodne miejsce na szczycie. Jedno jest natomiast pewne – jeżeli nie chcemy mieć sporej obsuwy czasowej i niepotrzebnych stresów, musimy stąd jak najszybciej uciekać.
Przez chwilę myśleliśmy nawet, żeby schodzić tak jak pierwsi zdobywcy, czyli po swoich śladach albo zrobić wschodnią grań w odwrotnym niż zazwyczaj kierunku, ale ostatecznie ze szczytu schodzimy kilka metrów na zachód, gdzie zakładamy zjazd z łańcucha. Dwoma zjazdami dostajemy się na trawnik, ciesząc się, że udało się uniknąć zamieszania, jakie zapanowało na szczycie.
Wygodną ścieżką, którą dobrze pamiętam z ubiegłego roku, szybko schodzimy na wschód i kierując się do schronu rozmawiamy o drodze, którą niedawno pokonaliśmy na południowej ścianie Żabiego Konia oraz o pierwszym zdobywcy tego pięknego szczytu. Zgodnie stwierdzamy, że Häberlein był prawdziwym kozakiem, ale jak powiedział mój znajomy – „wspinał się z kobietą, więc motywację miał dobrą”.