Dolomity 2011
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Było nas trzech, w każdym z nas inna krew…
Adama poznałem w lutym na szczycie Świnicy; Sławka w maju na Zaklętym Murze w Dolinie Będkowskiej. Pomysł wyprawy w Dolomity, który chodził mi po głowie od długiego czasu spodobał się chłopakom i tak postanowiliśmy jechać w okolicach sierpnia do Italii.
Adama poznałem w lutym na szczycie Świnicy; Sławka w maju na Zaklętym Murze w Dolinie Będkowskiej. Pomysł wyprawy w Dolomity, który chodził mi po głowie od długiego czasu spodobał się chłopakom i tak postanowiliśmy jechać w okolicach sierpnia do Italii.
DZIEŃ I Benvenuti Dolomiti
Po długiej i niezbyt komfortowej podróży, w niedzielę będącą jednocześnie ostatnim dniem lipca, około 9 rano dojeżdżamy do Rif. Seg. Marmolada przy jeziorze Lago di Fedaia. Pierwsze o czym pomyślałem po wyjściu z auta – kurde, ale zimno – żałuję, że nie zabrałem jesiennych spodni. Miejsce jest jednak tak urokliwe, że szybko zapominam o lekkich niedogodnościach temperaturowych i podziwiam otaczający mnie krajobraz nie wierząc, że tak długo planowana wyprawa stała się faktem. Z jednej strony widać potężne ściany Marmolady, z drugiej łagodne, zielone zbocza podobne do tych, które znam z Tatr Zachodnich, a pośrodku tego kontrastowego zestawienia znajduje się piękne, górskie jezioro – Lago di Fedaia. Jest super – mówimy do siebie – trzeba jednak jakoś zorganizować sobie ten dzień, a cała organizacja sprowadza się do odpowiedzi na dwa pytania: co dziś robimy i gdzie śpimy. Odpowiedź na pierwsze pytanie jest niemal natychmiastowa – idziemy się przejść, gdzieś w górę, ale nie za wysoko; o tam – do tego drzewa będzie idealnie, powiedział Sławek wskazując na drzewko rosnące mniej więcej w połowie zbocza włoskich Tatr Zachodnich. Tak załatwiamy sprawę „co robimy”. Pozostaje tylko znaleźć jakieś fajne miejsce na wieczorne rozbicie namiotu. Ja z Adamem idziemy więc na mały rekonesans, a Sławek postanawia odpocząć, czym wzbudza ogólne zainteresowanie turystów. Dlaczego? To trzeba zobaczyć, ale na szczęście moment ten udokumentowany jest zdjęciem…
Na miejsce dzisiejszego noclegu wybieramy parking nieco powyżej Lago di Fedaia, a konkretnie maskujące chaszcze przy parkingu by nie być tak na widoku, ale jak się później okazało rozbijamy się jak cywilizowani ludzi na równiutkiej parkingowej polanie.
Wiemy, gdzie chcemy iść, wiemy gdzie będziemy spać, więc pozostaje się przebrać, zabrać kilka rzeczy do plecaka i iść „do drzewka”. Na tą 3-4 godzinną wycieczkę aklimatyzacyjną idę ostatecznie tylko z Adamem, ponieważ plan Sławka zmienił się z „idę do drzewka” na „pierdzielę, nic nie robię”.
Szlak jest raczej spacerowy, dobry na rozprostowanie nóg po podróży – cały czas pnie się w górę, ale równomiernie bez jakichkolwiek bardziej stromych fragmentów. W ten sposób mijamy drzewko, które miało być celem i idziemy szlakiem 698 na samą górę, czyli na przełęcz przy Rif. L.Gorza (2478 m), na której znajduje się platforma widokowa, skąd można podziwiać potężny masyw Piz Boe w grupie Sella.
Na drogę powrotną wybieramy szlak 601 i zaczynamy bardzo przyjemne zejście z powrotem. Na szlaku spotykamy grupkę niemieckich turystów, którzy pytają nas o drogę, bo w ich mapach (Kompass) nie ma zaznaczonego szlaku, którym zamierzają iść – mamy więc okazję przekonać się o wyższości map Tabacco.
Po powrocie na miejsce biwaku śmiejemy się, że zdobyliśmy już doświadczenie ferratowe, ponieważ na drodze 601 było kilka króciutkich 1,5 m odcinków ubezpieczonych stalówką w miejscach, które w ogóle tego nie wymagały. Żałujemy jednocześnie, że nie wzięliśmy sprzętu, bo z przełęczy przy Rif. L.Gorza był przysłowiowy rzut beretem do bardzo ciekawej ferraty delle Trincee, ale w końcu to miał być krótki spacerek do drzewka…
Wieczorem rozbijamy w pośpiechu namioty, bo zaczyna padać deszcz – leje do rana.
Na miejsce dzisiejszego noclegu wybieramy parking nieco powyżej Lago di Fedaia, a konkretnie maskujące chaszcze przy parkingu by nie być tak na widoku, ale jak się później okazało rozbijamy się jak cywilizowani ludzi na równiutkiej parkingowej polanie.
Wiemy, gdzie chcemy iść, wiemy gdzie będziemy spać, więc pozostaje się przebrać, zabrać kilka rzeczy do plecaka i iść „do drzewka”. Na tą 3-4 godzinną wycieczkę aklimatyzacyjną idę ostatecznie tylko z Adamem, ponieważ plan Sławka zmienił się z „idę do drzewka” na „pierdzielę, nic nie robię”.
Szlak jest raczej spacerowy, dobry na rozprostowanie nóg po podróży – cały czas pnie się w górę, ale równomiernie bez jakichkolwiek bardziej stromych fragmentów. W ten sposób mijamy drzewko, które miało być celem i idziemy szlakiem 698 na samą górę, czyli na przełęcz przy Rif. L.Gorza (2478 m), na której znajduje się platforma widokowa, skąd można podziwiać potężny masyw Piz Boe w grupie Sella.
Na drogę powrotną wybieramy szlak 601 i zaczynamy bardzo przyjemne zejście z powrotem. Na szlaku spotykamy grupkę niemieckich turystów, którzy pytają nas o drogę, bo w ich mapach (Kompass) nie ma zaznaczonego szlaku, którym zamierzają iść – mamy więc okazję przekonać się o wyższości map Tabacco.
Po powrocie na miejsce biwaku śmiejemy się, że zdobyliśmy już doświadczenie ferratowe, ponieważ na drodze 601 było kilka króciutkich 1,5 m odcinków ubezpieczonych stalówką w miejscach, które w ogóle tego nie wymagały. Żałujemy jednocześnie, że nie wzięliśmy sprzętu, bo z przełęczy przy Rif. L.Gorza był przysłowiowy rzut beretem do bardzo ciekawej ferraty delle Trincee, ale w końcu to miał być krótki spacerek do drzewka…
Wieczorem rozbijamy w pośpiechu namioty, bo zaczyna padać deszcz – leje do rana.
DZIEŃ II Polska Marmolada
Po nocnej ulewie rano prawie nie ma śladu, a my nie spiesząc się przygotowujemy się do wyjścia w góry – naszym celem jest Punta Penia.
Około 10 wyjeżdżamy najtańszą w Dolomitach kolejką linową (4.50 euro w jedną stronę) do Rif. Pian dei Fiacconi (2626 m) skąd zaczynamy marsz.
Osobom wybierającym się na najwyższy szczyt Dolomitów polecam skorzystanie ze wspomnianej kolejki linowej. Sam niechętnie korzystam z tego typu dobrodziejstw, ale w tym przypadku, biorąc pod uwagę cenę oraz fakt, że można zaoszczędzić sporo sił rezygnując z marszu w mało ciekawym terenie naprawdę warto. Poza tym sama jazda może być swego rodzaju atrakcją - kolejka to bardzo mały, dość szybko poruszający się „wagonik”, w którym podróżujemy w pozycji stojącej.
Drogą 606 dochodzimy do małego i bezpiecznego lodowca, którym podchodzimy do początku ferraty biegnącej granią zachodnią. Oczywiście mieliśmy ze sobą cały sprzęt, ale przejście lodowcem nie wymagało użycia raków i czekana – buty o dobrej podeszwie i kijki w zupełności wystarczyły. Nie było również potrzeby wiązania się liną – trasa była dobrze przetarta i nie prowadziła w pobliżu szczelin.
Po pokonaniu lodowca, szpeimy się i zaczynamy podejście ferratą Marmolada, która jest łatwa, lekka i przyjemna, a miejscami przesadnie ubezpieczona. Na ferracie czujemy się jak na rodzimej Orlej Perci i wcale nie chodzi tylko o zbliżony stopień trudności trasy – każda grupa spotkana na drodze, jak i później na szczycie to nasi rodacy, więc ten dzień to takie polskie oblężenie Marmolady.
Po pokonaniu ferraty znów dochodzimy do małego lodowca, którym dochodzimy na szczyt Punta Penia (3343 m). W moim przypadku nie obywa się bez atrakcji – wywinąłem pięknego orła z podwójnym axlem w powietrzu i wyglądało to tak komicznie, że jak już się pozbierałem to śmiałem się sam z siebie.
W czasie drogi na szczyt mamy 4 pory roku – słońce, lekki śnieg, deszcz i grad. Chyba właśnie za sprawą takiej aury na szczycie nie ma tłumów. Szczęście nam dopisuje, bo będąc w najwyższym miejscu Dolomitów, wychodzi słońce i możemy podziwiać piękne widoki. Robimy pamiątkowe zdjęcia, jemy, pijemy herbatkę i po około godzinie relaksu na szczycie zaczynamy zejście lodowcem do końcowej stacji kolejki, którą wjeżdżaliśmy, pokonując na początku łatwą, i krótką ferratkę. Przejście tym odcinkiem lodowca również nie wymaga użycia sprzętu i liny idziemy więc solo, choć po drodze mijamy jedną szczelinę. Pogoda w drodze powrotnej trochę nas postraszyła – raz porządnie zagrzmiało i popadał mały kapuśniaczek, ale już przy zejściu drogą 606 do górnej stacji kolejki mamy ładną słoneczną pogodę. Szybko dochodzimy do biwaku, gdzie robimy sobie dobre jedzonko i rozmawiamy o planach na następny dzień. W nocy znów leje, a w namiocie 6°C.
Około 10 wyjeżdżamy najtańszą w Dolomitach kolejką linową (4.50 euro w jedną stronę) do Rif. Pian dei Fiacconi (2626 m) skąd zaczynamy marsz.
Osobom wybierającym się na najwyższy szczyt Dolomitów polecam skorzystanie ze wspomnianej kolejki linowej. Sam niechętnie korzystam z tego typu dobrodziejstw, ale w tym przypadku, biorąc pod uwagę cenę oraz fakt, że można zaoszczędzić sporo sił rezygnując z marszu w mało ciekawym terenie naprawdę warto. Poza tym sama jazda może być swego rodzaju atrakcją - kolejka to bardzo mały, dość szybko poruszający się „wagonik”, w którym podróżujemy w pozycji stojącej.
Drogą 606 dochodzimy do małego i bezpiecznego lodowca, którym podchodzimy do początku ferraty biegnącej granią zachodnią. Oczywiście mieliśmy ze sobą cały sprzęt, ale przejście lodowcem nie wymagało użycia raków i czekana – buty o dobrej podeszwie i kijki w zupełności wystarczyły. Nie było również potrzeby wiązania się liną – trasa była dobrze przetarta i nie prowadziła w pobliżu szczelin.
Po pokonaniu lodowca, szpeimy się i zaczynamy podejście ferratą Marmolada, która jest łatwa, lekka i przyjemna, a miejscami przesadnie ubezpieczona. Na ferracie czujemy się jak na rodzimej Orlej Perci i wcale nie chodzi tylko o zbliżony stopień trudności trasy – każda grupa spotkana na drodze, jak i później na szczycie to nasi rodacy, więc ten dzień to takie polskie oblężenie Marmolady.
Po pokonaniu ferraty znów dochodzimy do małego lodowca, którym dochodzimy na szczyt Punta Penia (3343 m). W moim przypadku nie obywa się bez atrakcji – wywinąłem pięknego orła z podwójnym axlem w powietrzu i wyglądało to tak komicznie, że jak już się pozbierałem to śmiałem się sam z siebie.
W czasie drogi na szczyt mamy 4 pory roku – słońce, lekki śnieg, deszcz i grad. Chyba właśnie za sprawą takiej aury na szczycie nie ma tłumów. Szczęście nam dopisuje, bo będąc w najwyższym miejscu Dolomitów, wychodzi słońce i możemy podziwiać piękne widoki. Robimy pamiątkowe zdjęcia, jemy, pijemy herbatkę i po około godzinie relaksu na szczycie zaczynamy zejście lodowcem do końcowej stacji kolejki, którą wjeżdżaliśmy, pokonując na początku łatwą, i krótką ferratkę. Przejście tym odcinkiem lodowca również nie wymaga użycia sprzętu i liny idziemy więc solo, choć po drodze mijamy jedną szczelinę. Pogoda w drodze powrotnej trochę nas postraszyła – raz porządnie zagrzmiało i popadał mały kapuśniaczek, ale już przy zejściu drogą 606 do górnej stacji kolejki mamy ładną słoneczną pogodę. Szybko dochodzimy do biwaku, gdzie robimy sobie dobre jedzonko i rozmawiamy o planach na następny dzień. W nocy znów leje, a w namiocie 6°C.
DZIEŃ III Bivacco
Z założenia to ma być dzień na „coś lajtowego”, więc rano nie specjalnie spieszymy się ze śniadaniem i złożeniem namiotów. Miejsce na następną bazę to mała miejscowość Malga Ciapela (1435 m). Sama podróż do Malgi nie jest długa, ale za to z niespodzianką – na stromych zjazdach przegrzewają się hamulce w naszym bolidzie i musimy trochę poczekać aż przestaną dymić…
Po dojechaniu na miejsce, zostawiamy auto i startujmy drogą 610 do schroniska Malga Ombreta (1904 m). W planie szczyt Cima Ombretta, jednak wiemy, że niedaleko przełęczy znajduje się bivacco, gdzie można przenocować, więc nie przejmujemy się zbytnio czasem – tak jak wspomniałem na początku – dzień ma być lajtowy. Pogoda jest piękna – prawie bezchmurne niebo i lekki orzeźwiający wietrzyk. Kontynuujemy drogę i bardzo przyjemnym terenem dochodzimy do Rif. O.Falier (2074 m), gdzie robimy przerwę na uzupełnienie zapasów wody, i posiłek. Ze schroniska podążamy w kierunku przełęczy Pas de Ombreta (2702 m). Droga w zdecydowanej większości wiedzie po piargach i głównie z tego względu jest nieco męcząca. Z prawej strony mamy cały czas widok na południową ścianę Marmolady, która robi ogromne wrażenie. Na mnie duże wrażenie zrobiły też wielkie kamienie spadającej akurat z tej ściany – huk był taki, że w pierwszej chwili myślałem, że w pobliżu uderzył piorun, dopiero widząc toczące się kamienie zdałem sobie sprawę co się stało. Przez chwilę wszyscy zamarliśmy, bo porozbijane kamienie toczyły się z dużą prędkością w naszą stronę, a my byliśmy w otwartym terenie, gdzie nie można było się schować za żadną skałę. Na szczęście kamienie wytraciły swój początkowy pęd i zdążyliśmy się w porę usunąć z ich drogi. Zdarzenie to uświadomiło mi jak bardzo niebezpieczne mogą być takie rozpędzone kamienie nawet na stosunkowo łatwym terenie.
Po dojściu na przełęcz robimy krótki odpoczynek i kierujemy się w stronę Bivacco M.Dal Bianco (2730 m), gdzie pierwszy raz tego wyjazdu nocujemy w górach. Bivacco to nieduża metalowa „puszka”. Może się wydawać, że przy słonecznej pogodzie w środku jest niemiłosiernie gorąco, a nocą bardzo zimno – nic bardziej mylnego. „Puszka” jest bardzo dobrze izolowana, toteż w upalny dzień w środku jest przyjemnie chłodno, a nawet w zimną noc nie odczujemy zbytniego dyskomfortu.
W bivacco jest już trzech sympatycznych Włochów. Witamy się z nimi i rozmawiamy, głownie o planach na następny dzień. Jemy kolację przy zachodzącym słońcu w pięknej, górskiej scenerii siedząc na krzesełkach przed bivacco – w takich warunkach nawet zwykła turystyczna konserwa smakuje lepiej niż najbardziej wyszukane danie w renomowanej restauracji.
Przed snem spotyka nas miła niespodzianka - spokój gór zakłóca całe stado koziorożców alpejskich. Możemy mówić o sporym szczęściu, gdyż zwierzęta te, uchodzące za bardzo płochliwe, nic sobie nie robią z naszej obecności i możemy je uwiecznić na zdjęciach i filmie.
Po „atrakcjach wieczoru” szykujemy się do spania - planujemy wstać przed świtem i kontynuować naszą wycieczkę. Noc w bivacco jest bardzo ciepła i tym razem bezdeszczowa.
Po dojechaniu na miejsce, zostawiamy auto i startujmy drogą 610 do schroniska Malga Ombreta (1904 m). W planie szczyt Cima Ombretta, jednak wiemy, że niedaleko przełęczy znajduje się bivacco, gdzie można przenocować, więc nie przejmujemy się zbytnio czasem – tak jak wspomniałem na początku – dzień ma być lajtowy. Pogoda jest piękna – prawie bezchmurne niebo i lekki orzeźwiający wietrzyk. Kontynuujemy drogę i bardzo przyjemnym terenem dochodzimy do Rif. O.Falier (2074 m), gdzie robimy przerwę na uzupełnienie zapasów wody, i posiłek. Ze schroniska podążamy w kierunku przełęczy Pas de Ombreta (2702 m). Droga w zdecydowanej większości wiedzie po piargach i głównie z tego względu jest nieco męcząca. Z prawej strony mamy cały czas widok na południową ścianę Marmolady, która robi ogromne wrażenie. Na mnie duże wrażenie zrobiły też wielkie kamienie spadającej akurat z tej ściany – huk był taki, że w pierwszej chwili myślałem, że w pobliżu uderzył piorun, dopiero widząc toczące się kamienie zdałem sobie sprawę co się stało. Przez chwilę wszyscy zamarliśmy, bo porozbijane kamienie toczyły się z dużą prędkością w naszą stronę, a my byliśmy w otwartym terenie, gdzie nie można było się schować za żadną skałę. Na szczęście kamienie wytraciły swój początkowy pęd i zdążyliśmy się w porę usunąć z ich drogi. Zdarzenie to uświadomiło mi jak bardzo niebezpieczne mogą być takie rozpędzone kamienie nawet na stosunkowo łatwym terenie.
Po dojściu na przełęcz robimy krótki odpoczynek i kierujemy się w stronę Bivacco M.Dal Bianco (2730 m), gdzie pierwszy raz tego wyjazdu nocujemy w górach. Bivacco to nieduża metalowa „puszka”. Może się wydawać, że przy słonecznej pogodzie w środku jest niemiłosiernie gorąco, a nocą bardzo zimno – nic bardziej mylnego. „Puszka” jest bardzo dobrze izolowana, toteż w upalny dzień w środku jest przyjemnie chłodno, a nawet w zimną noc nie odczujemy zbytniego dyskomfortu.
W bivacco jest już trzech sympatycznych Włochów. Witamy się z nimi i rozmawiamy, głownie o planach na następny dzień. Jemy kolację przy zachodzącym słońcu w pięknej, górskiej scenerii siedząc na krzesełkach przed bivacco – w takich warunkach nawet zwykła turystyczna konserwa smakuje lepiej niż najbardziej wyszukane danie w renomowanej restauracji.
Przed snem spotyka nas miła niespodzianka - spokój gór zakłóca całe stado koziorożców alpejskich. Możemy mówić o sporym szczęściu, gdyż zwierzęta te, uchodzące za bardzo płochliwe, nic sobie nie robią z naszej obecności i możemy je uwiecznić na zdjęciach i filmie.
Po „atrakcjach wieczoru” szykujemy się do spania - planujemy wstać przed świtem i kontynuować naszą wycieczkę. Noc w bivacco jest bardzo ciepła i tym razem bezdeszczowa.
DZIEŃ IV Poranek na Cima Ombretta Orientale
O poranku jemy szybkie śniadanko i kontynuujemy naszą trasę. Początkowo pokonujemy łatwą ferratę, która w naszej ocenie nie wymaga asekuracji lonżą. Następnie stromymi piargami podchodzimy na przełęcz. Podejście jest nieco męczące – zwłaszcza dla mnie i Adama, ponieważ zamiast drogi poprowadzonej zakosami podchodziliśmy wariantem „w linii prostej do góry” – to chyba nie było najlepsze rozwiązanie… W każdym razie niepewny grunt pod nogami przy znacznym nachyleniu zbocza dobudził nas chyba lepiej niż mocna kawa. Z przełęczy droga na szczyt Cima D’Ombretta (3011 m) prowadzi już granią i jest bardzo miłą odmianą po wielu kilometrach piargów.
Na Cima D’Ombretta zjawiamy się, gdy słońce powoli wynurza się zza horyzontu i rozświetla pobliskie szczyty utopione jeszcze w morzu mgieł – widoki są wspaniałe. To niewątpliwie najpiękniejsza pora dnia, zwłaszcza wysoko w górach. Szczyt oprócz niesamowitych widoków oferuje jeszcze inne atrakcje jakimi są liczne jamy i korytarze wydrążone w skale, będące pozostałością z czasów wojny. Na Cima D’Ombretta, a właściwie Cima Ombretta Orientale, bo tak brzmi pełna nazwa spędzamy sporo czasu i choć chciałoby się zostać dłużej trzeba ruszać dalej, bo jeszcze długa droga przed nami. Spoglądając w mapę, pojawia się opcja by na przełęcz Pas de Ombretola iść granią prosto ze szczytu Ombretty – moja pierwsza myśl to – super, uwielbiam graniówki, w końcu nie będziemy musieli iść tymi cholernymi piargami, które dominowały całą trasę – rozsądek szybko jednak przejmuje dowodzenie – nie mamy ze sobą liny i nie wiemy czego możemy się spodziewać po tej drodze, więc decydujemy trzymać się pierwotnego planu. Tą samą granią, którą weszliśmy, schodzimy do miejsca, w którym dalej szlak prowadzi w dół naszymi „ulubionymi” stromymi piargami. Pokonując niewielkie pole lodowe obchodzimy masyw Ombretty i szczyt Sasso Vernale i dochodzimy do ferraty Ombretta – jest to około 100 m stromego i miejscami wymagającego zejścia. Po pokonaniu ferraty robimy krótką przerwę na zdjęcie szpeju, który już dziś nie będzie potrzebny. W tym czasie ferratą zaczynają schodzić nasi znajomi z bivacco. Obserwujemy jak pokonywanie tej ferratki wygląda z tej perspektywy. Sławek robi Włochom kilka fotek – „wyślę im to będą mieli chłopaki pamiątkę” mówi Sławek. Po krótkiej pogawędce z Włochami (sorry chłopaki nie pamiętam jak mieliście na imię) idziemy dalej w kierunku przełęczy – znowu droga wiedzie piargami, ale dla odmiany tym razem pod górę. Tak dochodzimy do Pas de Ombretola (2864 m), skąd drogą 612 oczywiście po piargach schodzimy w stronę schroniska Falier, gdzie serwują najlepsze cappuccino jakie w życiu piłem.
Ze schroniska schodzimy do auta i lokujemy się na kempingu Malga Ciapela Marmolada, który jest na bardzo wysokim poziomie i z czystym sumieniem polecam, każdemu przebywającemu w tym rejonie.
Wieczorem upragniony prysznic, gorące jedzonko i zimne piwko. Jutro w planie spanie do oporu. W nocy burza.
Na Cima D’Ombretta zjawiamy się, gdy słońce powoli wynurza się zza horyzontu i rozświetla pobliskie szczyty utopione jeszcze w morzu mgieł – widoki są wspaniałe. To niewątpliwie najpiękniejsza pora dnia, zwłaszcza wysoko w górach. Szczyt oprócz niesamowitych widoków oferuje jeszcze inne atrakcje jakimi są liczne jamy i korytarze wydrążone w skale, będące pozostałością z czasów wojny. Na Cima D’Ombretta, a właściwie Cima Ombretta Orientale, bo tak brzmi pełna nazwa spędzamy sporo czasu i choć chciałoby się zostać dłużej trzeba ruszać dalej, bo jeszcze długa droga przed nami. Spoglądając w mapę, pojawia się opcja by na przełęcz Pas de Ombretola iść granią prosto ze szczytu Ombretty – moja pierwsza myśl to – super, uwielbiam graniówki, w końcu nie będziemy musieli iść tymi cholernymi piargami, które dominowały całą trasę – rozsądek szybko jednak przejmuje dowodzenie – nie mamy ze sobą liny i nie wiemy czego możemy się spodziewać po tej drodze, więc decydujemy trzymać się pierwotnego planu. Tą samą granią, którą weszliśmy, schodzimy do miejsca, w którym dalej szlak prowadzi w dół naszymi „ulubionymi” stromymi piargami. Pokonując niewielkie pole lodowe obchodzimy masyw Ombretty i szczyt Sasso Vernale i dochodzimy do ferraty Ombretta – jest to około 100 m stromego i miejscami wymagającego zejścia. Po pokonaniu ferraty robimy krótką przerwę na zdjęcie szpeju, który już dziś nie będzie potrzebny. W tym czasie ferratą zaczynają schodzić nasi znajomi z bivacco. Obserwujemy jak pokonywanie tej ferratki wygląda z tej perspektywy. Sławek robi Włochom kilka fotek – „wyślę im to będą mieli chłopaki pamiątkę” mówi Sławek. Po krótkiej pogawędce z Włochami (sorry chłopaki nie pamiętam jak mieliście na imię) idziemy dalej w kierunku przełęczy – znowu droga wiedzie piargami, ale dla odmiany tym razem pod górę. Tak dochodzimy do Pas de Ombretola (2864 m), skąd drogą 612 oczywiście po piargach schodzimy w stronę schroniska Falier, gdzie serwują najlepsze cappuccino jakie w życiu piłem.
Ze schroniska schodzimy do auta i lokujemy się na kempingu Malga Ciapela Marmolada, który jest na bardzo wysokim poziomie i z czystym sumieniem polecam, każdemu przebywającemu w tym rejonie.
Wieczorem upragniony prysznic, gorące jedzonko i zimne piwko. Jutro w planie spanie do oporu. W nocy burza.
DZIEŃ V Rest w Malga Ciapela
Wstaję pierwszy, wcześniej niż zamierzałem i jakoś mi dziwnie, że nigdzie nie trzeba iść. Nie muszę się nigdzie spieszyć, więc jest dużo czasu by nacieszyć się ciepłą wodą w kranie i zrobić dobre śniadanko - tym razem na pobudzenie, zamiast adrenalinki serwuję sobie mocną kawę. Około południa w ramach „zróbmy coś” idę z Adasiem na relaksujący spacerek malowniczym wąwozem, wzdłuż potoku Petorina do miasteczka Sottoguda. W miasteczku wszystko otwarte, ale żywej duszy się już nie uświadczy – co jest? …No tak – sjesta. Wracamy więc do kempingu, sprawdzając po drodze ceny kolejki na drugi co do wysokości szczyt Marmolady - Punta Rocca (3309 m). „Za 23 euro to ja tam mogę cisnąć z buta” - podsumowuje Adam. Resztę dnia spędzamy w kempingu. Idziemy wcześnie spać, bo jutro szykuje się mocny dzień. W nocy standardowo pada deszcz.
DZIEŃ VI ...z Monte Pelmo w tle
Rankiem z kempingu Malga Ciapela Marmolada jedziemy do miasteczka Chiesa (1242m), zostawiamy samochód przy drodze i ciśniemy na przełęcz C.ra della Grava (1627m), gdzie znajduje się małe gospodarstwo agroturystyczne. W pierwotnym planie na wspomnianą przełęcz mieliśmy dojechać autem (prowadzi tam asfaltowa droga przez las), jednak Sławek stwierdził, że nasza limuzyna może nie dać rady i w taki właśnie sposób byliśmy na dzień dobry 400 m przewyższenia w plecy. Chyba nikt nie był zadowolony perspektywą podchodzenia nudnawą asfaltową drogą, ale i tak było przyjemniej niż w drodze do Morskiego Oka z tłumami turystów. Z przełęczy drogą 557 kierujemy się w stronę ferraty Alleghesi, którą zamierzamy wejść na szczyt Civetty. Podejście jest bardzo strome i daje się odczuć w nogach, za to szybko wyprowadza nas ponad piętro kosówek, gdzie robimy postój na uzupełnienie płynów, i krótki odpoczynek.
Sławek oznajmia nam, że odpuszcza i wraca do auta – pada w jego kierunku tylko jedno jedyne pytanie – „dobrze to przemyślałeś?” Sławek jest pewny swojej decyzji więc ją szanujemy i dalej idziemy już tylko we dwóch. Po dojściu na początek ferraty zaczyna coraz bardziej padać i nie zanosi się by przestało, więc podejmujemy decyzję o odwrocie do najbliższego schroniska. Do Rif. A.Sonino Coldai (2132 m) dochodzimy mocno przemoczeni i postanawiamy zostać na noc, bo pogoda nie pozwala by dziś kontynuować. Adaś załatwia nocleg po 20 euro za noc, jednak po rozmowie z barmanką i okazaniu się legitymacją KW uzyskuję dla nas zniżkę 50%, a miła barmanka proponuje spaghetti w bardzo korzystnej cenie - w schroniskach (poza prywatnymi) obowiązują zniżki 50% za nocleg w wieloosobowych pokojach i na niektóre potrawy dla osób zrzeszonych w klubach wysokogórskich). Szkoda, że na piwko zniżek nie było, ale i tak nie mogłem sobie odmówić. Siedzę więc, piję piwko, rozmawiam z barmanką, która nawiasem mówiąc była jedyną ładną Włoszką, która widziałem w Italii, a w międzyczasie Adaś przypadkiem odnajduje suszarnię, gdzie suszymy przemoczone ciuchy. W schronisku ma miejsce zabawna sytuacja – gdy przestało na trochę padać wychodzimy na zewnątrz by porobić trochę zdjęć, a że w schronisku obowiązuje obuwie na zmianę musimy więc zmienić klapki, które targaliśmy ze sobą w plecaku (zupełnie niepotrzebnie jak się okazało) na buty górskie. Po powrocie moje klapki gdzieś zniknęły i szybko okazało się, że ktoś sobie je najzwyczajniej przywłaszczył sądząc, że to „schroniskowe obuwie”. Pierwsze co wtedy robiłem witając się z napotykanymi w schronisku osobami to patrzyłem co mają na nogach – musiało to komicznie wyglądać, w każdym razie Adam miał niezły ubaw. Ostatecznie odzyskałem swoje klapki – była przy tym kupa śmiechu, zarówno dla mnie jak i dla sympatycznej pani, która je „zwędziła”.
Całe popołudnie spędzamy w schronisku, podziwiając potężny masyw Pelmo, który co jakiś czas wyłania się na chwilę z gęstych chmur. Monte Pelmo robi naprawdę duże wrażenie i z pewnością będzie to jeden z celów kolejnej wyprawy w Dolomity (na szczyt, pomijając wspinaczkę klasyczną, prowadzi tylko droga normalna tzw. via normale – II UIAA). Kładziemy się spać z nadzieją, że jutro aura będzie łaskawsza i pozwoli zrealizować zaplanowaną trasę.
W nocy podobno była duża burza, ale spałem jak zabity…
Sławek oznajmia nam, że odpuszcza i wraca do auta – pada w jego kierunku tylko jedno jedyne pytanie – „dobrze to przemyślałeś?” Sławek jest pewny swojej decyzji więc ją szanujemy i dalej idziemy już tylko we dwóch. Po dojściu na początek ferraty zaczyna coraz bardziej padać i nie zanosi się by przestało, więc podejmujemy decyzję o odwrocie do najbliższego schroniska. Do Rif. A.Sonino Coldai (2132 m) dochodzimy mocno przemoczeni i postanawiamy zostać na noc, bo pogoda nie pozwala by dziś kontynuować. Adaś załatwia nocleg po 20 euro za noc, jednak po rozmowie z barmanką i okazaniu się legitymacją KW uzyskuję dla nas zniżkę 50%, a miła barmanka proponuje spaghetti w bardzo korzystnej cenie - w schroniskach (poza prywatnymi) obowiązują zniżki 50% za nocleg w wieloosobowych pokojach i na niektóre potrawy dla osób zrzeszonych w klubach wysokogórskich). Szkoda, że na piwko zniżek nie było, ale i tak nie mogłem sobie odmówić. Siedzę więc, piję piwko, rozmawiam z barmanką, która nawiasem mówiąc była jedyną ładną Włoszką, która widziałem w Italii, a w międzyczasie Adaś przypadkiem odnajduje suszarnię, gdzie suszymy przemoczone ciuchy. W schronisku ma miejsce zabawna sytuacja – gdy przestało na trochę padać wychodzimy na zewnątrz by porobić trochę zdjęć, a że w schronisku obowiązuje obuwie na zmianę musimy więc zmienić klapki, które targaliśmy ze sobą w plecaku (zupełnie niepotrzebnie jak się okazało) na buty górskie. Po powrocie moje klapki gdzieś zniknęły i szybko okazało się, że ktoś sobie je najzwyczajniej przywłaszczył sądząc, że to „schroniskowe obuwie”. Pierwsze co wtedy robiłem witając się z napotykanymi w schronisku osobami to patrzyłem co mają na nogach – musiało to komicznie wyglądać, w każdym razie Adam miał niezły ubaw. Ostatecznie odzyskałem swoje klapki – była przy tym kupa śmiechu, zarówno dla mnie jak i dla sympatycznej pani, która je „zwędziła”.
Całe popołudnie spędzamy w schronisku, podziwiając potężny masyw Pelmo, który co jakiś czas wyłania się na chwilę z gęstych chmur. Monte Pelmo robi naprawdę duże wrażenie i z pewnością będzie to jeden z celów kolejnej wyprawy w Dolomity (na szczyt, pomijając wspinaczkę klasyczną, prowadzi tylko droga normalna tzw. via normale – II UIAA). Kładziemy się spać z nadzieją, że jutro aura będzie łaskawsza i pozwoli zrealizować zaplanowaną trasę.
W nocy podobno była duża burza, ale spałem jak zabity…
DZIEŃ VII Trawers Civetty
Dzień zaczął się bardzo przyjemnie. Korzystając z okazji, że miałem troszkę czasu w zapasie przed planowanym wyjściem w góry udałem się na poranny rytuał, czyli na mocną, czarną kawę. Chcąc za nią zapłacić usłyszałem od wspomnianej wcześniej barmanki – „pan dziś nie płaci, życzę zdobycia szczytu i sprzyjającej pogody” – to było naprawdę bardzo miłe i pozytywnie nastroiło mnie na dalszą część dnia. W takim dobrym nastroju wyruszyłem z Adasiem, znaną już nam drogą w kierunku ferraty Alleghesi. Pogoda może nie była wymarzona, ale przynajmniej nie padało i było względnie ciepło. Do ferraty dochodzimy w bardzo szybkim tempie, szpeimy się i zaczynamy długie wejście na szczyt.
Cały czas towarzyszy nam bardzo gęsta mgła, więc ze wspaniałych widoków opisywanych w przewodnikach nici, ale sama ferrata jest na tyle ciekawa, że warta jest przejścia nawet w takich mało widokowych warunkach. Co do samej ferraty to po przeczytaniu opisów w różnych przewodnikach spodziewałem się czegoś bardziej wymagającego i powodującego większy skok adrenalinki – jakoś nie czułem zbytnio opisywanego wszędzie „powietrza pod nogami”, ale może wynikało to stąd, że przez tą mgłę ogólnie mało co było widać jak spoglądało się w dół. Z resztą nie tylko w dół – do tej pory śmieję się, że zorientowałem się, że jestem na szczycie po tym jak przywaliłem łbem w szczytowy krzyż (kask przydał się tylko ten jeden jedyny raz). W ten sposób, po około 3,5 h wspinaczki stalową drogą osiągamy szczyt Monte Civetta (3220 m). Ogólnie jest fajnie – jesteśmy na szczycie, humory dopisują – śmiejemy się, że słyszane z doliny jakieś salwy armatnie to specjalnie dla nas z okazji zdobycia szczytu (jak się później okazało w miejscowości Pecol był festyn strażacki). Szkoda tylko, że widoków brak, ale cóż… nie można mieć wszystkiego.
Zaczyna robić się zimo, poza tym ze szczytu i tak nic nie widać więc po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia zaczynamy schodzić. Mgła jest już tak gęsta, że prawie się nie widzimy. Teren robi się coraz bardziej stromy i nieprzyjemny. Okazuje się, że już dawno zgubiliśmy szlak… Postanawiamy jednak jeszcze trochę zejść w dół w nadziei, że natrafimy na znakowaną ścieżkę. Jak się później okazało nie był to najlepszy pomysł. Teren robi się coraz bardziej wymagający i wymusza wzmożoną czujność. Początkowo śmiejemy się, że będziemy musieli iść za ręce jak w przedszkolu, bo jak się jeszcze i my pogubimy to już będzie katastrofa, ale im dalej brniemy w to „mleko” po coraz większej stromiźnie to przestaje nam być do śmiechu, i robi się lekko nerwowo. Mnie już różne myśli do głowy przychodzą, zaczynając od „jak ja tu będę spał bez śpiwora i płachty” po „nawet jakby zadzwonić po śmigło to i tak nie przyleci w taką mgłę”. Błądzimy tak przez ponad godzinę, aż dochodzimy do pionowego urwiska, gdzie sytuacja niejako wymusza, że pora cisnąć pod górę i zacząć jeszcze raz (trzeba tak było zrobić dużo wcześniej). Przy podchodzeniu w kierunku szczytu zdaje mi się słyszeć jakieś głosy na górze – mówię do Adama – „może tam, ktoś jest? Użyję gwizdka i zobaczymy co się będzie działo”. Jak mówię tak też czynię i dmucham w gwizdek tak, że mało mi bębenki nie popękają. Okazuje się, że na szczycie są jacyś Włosi, którzy podeszli tam drogą normalną. Odpowiadają nam krzykami. W ten sposób udaje się nam odnaleźć szlak, którym dochodzimy do Rif. M.V. Torrani (2984 m).
Pod schroniskiem robimy sobie krótką przerwę, a następnie kierujemy się w stronę ferraty Attilio Tissi. Docieramy na niewielkie pole śnieżne i zastanawiamy się jak dalej iść – oczywiste, że trzeba je pokonać, ale nie za bardzo wiemy, w którym kierunku ruszyć – mgła nie ustępuje, widoczność mamy na 2-3 metry, a na śniegu nie widać żadnych śladów. Mamy jednak szczęście, ponieważ intuicyjnie wybrany kierunek marszu okazuje się być właściwym. Tak docieramy do ferraty Tissi, która w porównaniu do Alleghesi jest dużo krótsza, za to w kilku miejscach znacznie bardziej wymagająca. Trudności ferraty dodatkowo potęguje niesłabnąca mgła, poza tym jest mokro, ślisko i jedno niepewne postawienie nogi może skończyć się mało ciekawie. Mimo tych utrudnień ferratę pokonujemy bez żadnych problemów. Przed nami rozciąga się teraz duże piargowisko, którym będziemy schodzić aż do przełęczy della Grava (droga 558). Na przełęczy odbijamy w wiodącą przez las drogę 586 i stopniowo tracąc wysokość dochodzimy do kempingu o zaskakującej nazwie „Civetta” w miejscowości Pecol, gdzie obozuje już Sławek. Po kolacji wszyscy trzej idziemy na zasłużone sobotnie piwko do miejscowego baru…
W nocy standardowo pada deszcz.
Zaczyna robić się zimo, poza tym ze szczytu i tak nic nie widać więc po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia zaczynamy schodzić. Mgła jest już tak gęsta, że prawie się nie widzimy. Teren robi się coraz bardziej stromy i nieprzyjemny. Okazuje się, że już dawno zgubiliśmy szlak… Postanawiamy jednak jeszcze trochę zejść w dół w nadziei, że natrafimy na znakowaną ścieżkę. Jak się później okazało nie był to najlepszy pomysł. Teren robi się coraz bardziej wymagający i wymusza wzmożoną czujność. Początkowo śmiejemy się, że będziemy musieli iść za ręce jak w przedszkolu, bo jak się jeszcze i my pogubimy to już będzie katastrofa, ale im dalej brniemy w to „mleko” po coraz większej stromiźnie to przestaje nam być do śmiechu, i robi się lekko nerwowo. Mnie już różne myśli do głowy przychodzą, zaczynając od „jak ja tu będę spał bez śpiwora i płachty” po „nawet jakby zadzwonić po śmigło to i tak nie przyleci w taką mgłę”. Błądzimy tak przez ponad godzinę, aż dochodzimy do pionowego urwiska, gdzie sytuacja niejako wymusza, że pora cisnąć pod górę i zacząć jeszcze raz (trzeba tak było zrobić dużo wcześniej). Przy podchodzeniu w kierunku szczytu zdaje mi się słyszeć jakieś głosy na górze – mówię do Adama – „może tam, ktoś jest? Użyję gwizdka i zobaczymy co się będzie działo”. Jak mówię tak też czynię i dmucham w gwizdek tak, że mało mi bębenki nie popękają. Okazuje się, że na szczycie są jacyś Włosi, którzy podeszli tam drogą normalną. Odpowiadają nam krzykami. W ten sposób udaje się nam odnaleźć szlak, którym dochodzimy do Rif. M.V. Torrani (2984 m).
Pod schroniskiem robimy sobie krótką przerwę, a następnie kierujemy się w stronę ferraty Attilio Tissi. Docieramy na niewielkie pole śnieżne i zastanawiamy się jak dalej iść – oczywiste, że trzeba je pokonać, ale nie za bardzo wiemy, w którym kierunku ruszyć – mgła nie ustępuje, widoczność mamy na 2-3 metry, a na śniegu nie widać żadnych śladów. Mamy jednak szczęście, ponieważ intuicyjnie wybrany kierunek marszu okazuje się być właściwym. Tak docieramy do ferraty Tissi, która w porównaniu do Alleghesi jest dużo krótsza, za to w kilku miejscach znacznie bardziej wymagająca. Trudności ferraty dodatkowo potęguje niesłabnąca mgła, poza tym jest mokro, ślisko i jedno niepewne postawienie nogi może skończyć się mało ciekawie. Mimo tych utrudnień ferratę pokonujemy bez żadnych problemów. Przed nami rozciąga się teraz duże piargowisko, którym będziemy schodzić aż do przełęczy della Grava (droga 558). Na przełęczy odbijamy w wiodącą przez las drogę 586 i stopniowo tracąc wysokość dochodzimy do kempingu o zaskakującej nazwie „Civetta” w miejscowości Pecol, gdzie obozuje już Sławek. Po kolacji wszyscy trzej idziemy na zasłużone sobotnie piwko do miejscowego baru…
W nocy standardowo pada deszcz.
DZIEŃ VIII Cortina d'Ampezzo
Dziś nie musimy się nigdzie spieszyć, gdyż plan zakłada dzień restowy. Musimy dostać się jedynie na kemping do Cortiny d’Ampezzo. Po śniadaniu pakujemy wszystko do auta i ruszamy do Cortiny. Sama droga jest ciekawa, ponieważ wiedzie przez piękne przełęcze – Passo Giau i Passo Staulanza – niektóre przewodniki polecają taką samochodową wycieczkę jako atrakcję samą w sobie, a my przejeżdżamy tę trasę niejako przy okazji. Po dotarciu na miejsce instalujemy się w kempingu Olimpia i idziemy do centrum Cortiny zwiedzić to olimpijskie miasteczko oraz skosztować włoskiej pizzy.
W nocy „zaskoczenie” – duża burza.
W nocy „zaskoczenie” – duża burza.
DZIEŃ IX Lago di Piove di Cadore
Nad ranem mamy małą powódź w namiocie. Pogoda beznadziejna – niebo mocno zachmurzone i cały czas pada. Jesteśmy trochę wkurzeni, bo perspektywa spędzenia całego dnia w namiocie nikomu nie odpowiada. Przy śniadaniu pada zdanie – „pierdzielić te góry, jedźmy nad morze!”. Niewiele się namyślając pakujemy wszystko do auta i opuszczamy kemping. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów pogoda robi się piękna. Ostatecznie decydujemy, że zamiast „tłuc się” około 150 km nad Adriatyk lepiej zjechać na wypatrzone na mapie pobliskie jeziorko o wdzięcznej nazwie Lago di Piove di Cadore. Był to znakomity pomysł, gdyż trafiamy na jakiś nieczynny kurorcik, gdzie jest wszystko czego nam trzeba, a nawet więcej – stoliki z parasolami, gdzie gotujemy wypasiony obiad, trawiasta „plaża”, gdzie suszymy przemoczone rzeczy, plażowe leżaki, na których możemy wylegiwać się na słońcu, no i oczywiście piękne jezioro, w którym nie omieszkaliśmy się wykąpać. Oprócz tego jest jeszcze łódka i kilka rowerków wodnych – jednym słowem pełen wypas. Taki dzień był potrzebny – porządnie wypoczęliśmy i nabraliśmy sił do następnych górskich działań.
Około 17-tej opuszczamy tę urokliwą miejscówkę i udajemy się na parking (kilka km za miejscowością Pocol), skąd drogą 442 chcemy wyruszyć do Rif. A.Dibona (2037 m), tam przenocować, a rankiem wyruszyć sławną ferratą Giovanni Lipella na Tafona di Rozes. Pogoda niestety się psuje i na krótko po wejściu na szlak zaczyna padać, ale twardo idziemy dalej. W schronisku czeka nas kolejna niemiła niespodzianka – cena za nocleg nas „zabija” (40 euro za noc to jednak trochę za dużo). Po przeczekaniu deszczu wracamy więc do auta, gdzie z Adasiem rozbijamy na dziko namiot w lasku na polanie (1732 m), a Sławek noc spędza w samochodzie. W nocy szaleje burza, ale tym razem namiot nie przemaka.
Około 17-tej opuszczamy tę urokliwą miejscówkę i udajemy się na parking (kilka km za miejscowością Pocol), skąd drogą 442 chcemy wyruszyć do Rif. A.Dibona (2037 m), tam przenocować, a rankiem wyruszyć sławną ferratą Giovanni Lipella na Tafona di Rozes. Pogoda niestety się psuje i na krótko po wejściu na szlak zaczyna padać, ale twardo idziemy dalej. W schronisku czeka nas kolejna niemiła niespodzianka – cena za nocleg nas „zabija” (40 euro za noc to jednak trochę za dużo). Po przeczekaniu deszczu wracamy więc do auta, gdzie z Adasiem rozbijamy na dziko namiot w lasku na polanie (1732 m), a Sławek noc spędza w samochodzie. W nocy szaleje burza, ale tym razem namiot nie przemaka.
DZIEŃ X Tofana di Rozes
Nad ranem jest bardzo zimno – w namiocie 0°C. Wyruszamy dobrze już znanym błotnistym szlakiem 442 do schroniska Dibona, skąd szlakiem 404 kierujemy się w stronę ferraty Giovanni Lipella. Droga jest przyjemna, a doskonała widoczność pozwala cieszyć oczy pięknymi widokami. Z tej perspektywy bardzo ciekawie prezentuje się lodowiec Marmolady, pokonywany przez nas na w drugim dniu wyprawy. W niedługim czasie dochodzimy do miejsca, gdzie droga stopniowo wznosząc się ku górze, prowadzi 500 metrową sztolnią. Jest to niewątpliwie bardzo ciekawy odcinek naszej dzisiejszej trasy, dlatego też cieszy się dużym zainteresowaniem – większość turystów pokonujących razem z nami tę trasę obrała sobie sztolnię jako cel sam w sobie i nie kontynuowała drogi na Lipellę. Naszym głównym celem jest jednak ferrata Giovanni Lipella wyprowadzająca na szczyt Tofana di Rozes, toteż sztolnię traktujemy jako miłe urozmaicenie trasy i idziemy dalej, dochodząc w szybkim tempie do początku ferraty. Ferrata jest ciekawa, bardzo urozmaicona i przede wszystkim bardzo atrakcyjna - cały czas towarzyszą nam wspaniałe widoki, które wraz ze zdobywaniem wysokości stają się jeszcze piękniejsze. Droga stopniowo wznosi się ku górze, mozolnie trawersuje ściany prowadząc miejscami po eksponowanych półkach. Nie zabraknie też miejsc do przyjemnej wspinaczki po dobrze urzeźbionej skale. Tak zróżnicowana droga wyprowadza nas na tzw. „amfiteatr” Tofany di Rozes, który robi niesamowite wrażenie, a wspinaczka tą formacją jest dość wymagająca, zwłaszcza ostatni fragment, gdzie trzeba pokonać pionową ścianę. W naszym przypadku dodatkową atrakcją w tym miejscu był darmowy prysznic – woda z topniejącego lodu i śniegu obficie kapie nam na głowy, toteż jeżeli nie chcemy być całkiem przemoczeni musimy pokonać ten fragment dość sprawnie. Tą część drogi zapamiętałem z jeszcze jednego powodu – wypadły mi okulary przeciwsłoneczne, które miałem przytroczone do pasa piersiowego przy plecaku. Przymierzałem się by jakoś po nie zejść, ale za plecami usłyszałem głos Sławka: „bez liny nie ma szans”. Skała w tym miejscu była pionowa, nieubezpieczona, do tego ten „darmowy prysznic” – nie było sensu ryzykować. W ten sposób odchudziłem swoje wyposażenie o bardzo fajne okularki.
Końcowe podejście na szczyt jest bardzo wyczerpujące, ale udaje się nam zdobyć pierwszą z Tofan – Tofana di Rozes (3225 m). Widok jest przepiękny, ale mocno wieje przenikliwy, zimny wiatr, więc po nacieszeniu oczu zaczynamy żmudne zejście w kierunku Rif. Giussani (2580 m). Adam pocisnął przodem, ja za nim, ale znajdując zaciszne miejsce czekam na Sławka – robimy krótki postój na uzupełnienie kalorii i idziemy dalej. Po drodze zaliczam glebę na niewielkim polu śnieżnym i cudem wyhamowując po kilku metrach unikam przejażdżki na sam dół. Ktoś z grupki Polaków idącej za mną (mijaliśmy się kilkukrotnie przy zejściu ze szczytu) krzyczy czy nic mi się nie stało. Na szczęście ucierpiała tylko duma i bez przeszkód mogę kontynuować zejście.
Ze schroniska Giussani idziemy drogą 403 do schroniska Dibona, skąd po raz kolejny błotnistą drogą 442 przez las do auta. Jesteśmy strasznie głodni, więc po dotarciu do zapasów dosłownie rzucamy się na jedzenie – dobrze, że ostał mi się „kociołek do syta”, bo nie wiem czy dałbym radę przygotować coś bardziej skomplikowanego. Po kolacji szybko rozbijamy namiot i idziemy spać, bo rankiem w planie ferrata Giuseppe Olivieri, na którą idę tylko z Adasiem (Sławek oznajmił rezygnację już na szczycie Tofany di Rozes ). Noc jeszcze zimniejsza niż poprzednia.
Końcowe podejście na szczyt jest bardzo wyczerpujące, ale udaje się nam zdobyć pierwszą z Tofan – Tofana di Rozes (3225 m). Widok jest przepiękny, ale mocno wieje przenikliwy, zimny wiatr, więc po nacieszeniu oczu zaczynamy żmudne zejście w kierunku Rif. Giussani (2580 m). Adam pocisnął przodem, ja za nim, ale znajdując zaciszne miejsce czekam na Sławka – robimy krótki postój na uzupełnienie kalorii i idziemy dalej. Po drodze zaliczam glebę na niewielkim polu śnieżnym i cudem wyhamowując po kilku metrach unikam przejażdżki na sam dół. Ktoś z grupki Polaków idącej za mną (mijaliśmy się kilkukrotnie przy zejściu ze szczytu) krzyczy czy nic mi się nie stało. Na szczęście ucierpiała tylko duma i bez przeszkód mogę kontynuować zejście.
Ze schroniska Giussani idziemy drogą 403 do schroniska Dibona, skąd po raz kolejny błotnistą drogą 442 przez las do auta. Jesteśmy strasznie głodni, więc po dotarciu do zapasów dosłownie rzucamy się na jedzenie – dobrze, że ostał mi się „kociołek do syta”, bo nie wiem czy dałbym radę przygotować coś bardziej skomplikowanego. Po kolacji szybko rozbijamy namiot i idziemy spać, bo rankiem w planie ferrata Giuseppe Olivieri, na którą idę tylko z Adasiem (Sławek oznajmił rezygnację już na szczycie Tofany di Rozes ). Noc jeszcze zimniejsza niż poprzednia.
DZIEŃ XI Torcik z wisienką, czyli trzy piękne szczyty i nocleg na 2922 m n.p.m.
Punta Anna - 2731 m n.p.m. (ferr. Giuseppe Olivieri)
Tofana di Mezzo - 3244 m n.p.m. (ferr. Gianni Aglio)
Tofana di Dentro - 3238 m n.p.m. (ferr. Lamon)
Baracca degli Alpini - 2922 m n.p.m. (ferr. Formenton)
Pobudka bladym świtem, szybka kawa, śniadanko i ciśniemy do Dibona skąd kierujemy się w stronę Rif. Pomedes (2303 m). Po wykonaniu kilku pamiątkowych fotek z tarasu schroniska, szybko podchodzimy do startu ferraty Giuseppe Olivieri. Szpeimy się i zaczynamy…
Tofana di Mezzo - 3244 m n.p.m. (ferr. Gianni Aglio)
Tofana di Dentro - 3238 m n.p.m. (ferr. Lamon)
Baracca degli Alpini - 2922 m n.p.m. (ferr. Formenton)
Pobudka bladym świtem, szybka kawa, śniadanko i ciśniemy do Dibona skąd kierujemy się w stronę Rif. Pomedes (2303 m). Po wykonaniu kilku pamiątkowych fotek z tarasu schroniska, szybko podchodzimy do startu ferraty Giuseppe Olivieri. Szpeimy się i zaczynamy…
Ferrata Giuseppe Olivieri od samego początku jest bardzo ciekawa i nie pozwala się nudzić. Przy założeniu, że drogę pokonujemy bez użycia stalówki, trudności techniczne oceniłbym na mocne IV z miejscami V. Piękna pogoda, która nam się trafiła jak na zamówienie oraz fakt, że początek ferraty jest szybko osiągalny z pobliskich schronisk sprawia, że na Olivieri jest sporo turystów. Na szczęście nie tworzą się zatory, gdyż zdecydowana większość z nich stalówkę pokonuje sprawnie. Wyjątek stanowi spora grupka Polaków, którą spotykamy już na starcie. Niestety sprzęt z najwyższej półki, którym są „obwieszeni” nie przekłada się na sprawność pokonywania ferraty. Chwilę idziemy za nimi słuchając ich „mądrości” na temat sprzętu i poruszania się w górach – masakra. Na szczęście udaje się wyprzedzić całą grupę, ale jak się później okaże, będziemy mieli nieprzyjemność ich jeszcze spotkać.
Po pokonaniu pięknej ferraty Giuseppe Olivieri meldujemy się na szczycie Punta Anna (2731 m). Robimy, krótką przerwę na odpoczynek i ruszamy dalej na ferratę Gianni Aglio, która prowadzi na szczyt najwyższej z Tofan.
Po pokonaniu pięknej ferraty Giuseppe Olivieri meldujemy się na szczycie Punta Anna (2731 m). Robimy, krótką przerwę na odpoczynek i ruszamy dalej na ferratę Gianni Aglio, która prowadzi na szczyt najwyższej z Tofan.
Ferrata Gianni Aglio, podobnie jak ferr. G.Olivieri jest atrakcyjna widokowo, a jej trudności techniczne są zbliżone, lecz cała droga jest pod tym względem bardziej zróżnicowana – występują tu takie miejsca jak częściowo przewieszona ściana, której pokonanie w trekkingowych butach bez przytrzymywania się stalówki jest skrajnie trudne lub wręcz niemożliwe, i takie, gdzie ferratowa wspinaczka zmienia się w wędrówkę po kruchym terenie (zwłaszcza końcowa część drogi). Występują też liczne ułatwienia w postaci drabinek, więc można się poczuć jak na rodzimej Koziej Przełęczy.
Po drodze napotykamy niezaznaczoną na mapie atrakcję, o które nie wspominają przewodniki – jest to, krótki, ale bardzo siłowy odcinek ferraty, biegnący w górę po pionowej skale i wyprowadzający na piękną widokowo turnię, z której nie ma jednak innej drogi powrotnej jak ta, która dostaliśmy się na górę. Odcinek ferraty w tym miejscu jest gęsto kotwiony, co według mnie niekoniecznie poprawia bezpieczeństwo, gdyż sama operacja przepięcia karabinków na tak wymagającym odcinku jest trochę kłopotliwa. Z drugiej jednak strony poprawia to trochę komfort psychiczny. Niewątpliwym atutem tego odcinka jest to, że w miejscu, gdzie znajdują się kotwy zamontowane są specjalne gumowe kapelusiki zabezpieczające przed klinowaniem się karabinków.
Na turni spędzamy trochę czasu podziwiając piękne widoki. Jak się wkrótce okazuje zasiedzieliśmy się tam za długo, gdyż w czasie, gdy my schodzimy wyprzedzają nas Polacy napotkani na samym początku naszej dzisiejszej drogi. Ma to miejsce przed tzw. powietrznym trawersem, gdzie w bardzo dużej ekspozycji trzeba przejść wzdłuż nieznacznie przewieszonej ściany. Co prawda, jest tam krótkie, siłowe miejsce, w którym trzeba odchylić się w stronę przepaści, ale pokonanie całego trawersu nie jest takie trudne jak wydaje, zwłaszcza, że stalówka w tym miejscu jest mocno napięta i w znakomitym stanie. Nie zmienia to jednak faktu, że tak duża ekspozycja jest dla niektórych barierą psychiczną (Włosi, którzy doszli do nas i widzieli jak schodzimy z widokowej turni pytali czy tamtędy można obejść ten trawers twierdząc, że raczej nie dadzą rady). Jest to jednak jedyna droga prowadząca na szczyt Tofana di Mezzo i zarazem ostatni emocjonujący fragment ferraty.
Po pokonaniu trawersu wleczemy się za wspomnianymi wcześniej rodakami, którzy mimo tego, że widzą, że idziemy znacznie szybciej nie chcą nas przepuścić – nawet to głośno oznajmiają, krzycząc do siebie „nie przepuszczamy ich” (wzięli nas za Włochów i jakoś nie chcieliśmy wyprowadzać ich z tego błędu). Po minie Adama widzę, że trochę wkurzony; ja z resztą też. Na szczęści znajdujemy na trasie miejsce, gdzie wypinając się ze stalówki udaje się okrężną drogą wyprzedzić, nazwę ich po imieniu, buraków znad Wisły. Dalsza droga przebiega już bardzo sprawnie i w dość szybkim tempie docieramy na szczyt Tofana di Mezzo (3244 m). Szczyt mamy praktycznie tylko dla siebie, gdyż wszyscy turyści udali się na ostatni kurs kolejki, a Polakom jeszcze trochę zajęło wdrapanie się na szczyt – nawet nie wiedzieli jak się ten szczyt nazywa, ale mniejsza z tym…
Po nacieszeniu się widokami i małym posiłku schodzimy na platformę widokową (3224 m) na górnej stacji kolejki Freccia nel Cielo (tłum. podniebna strzała), gdzie uzupełniamy butelki „wodą nie do picia”, ale żyjemy do tej pory i mamy się dobrze. Właściciel już wszystko zamyka i zaraz ma odbyć się ostatni kurs kolejki. Proponuje nam, że możemy nocować (istnieje taka możliwość – jest pomieszczenie, gdzie można walnąć się na glebie) my jednak mamy inne plany…
Kierujemy się na ferratę Lamon wiodącą na Tofanę di Dentro. Ferrata prowadzi raz po jednej raz po drugiej stronie grani łączącej dwie najwyższe Tofany. Oceniając obiektywnie ferrata jest łatwa technicznie, jedynie na kruchych zejściach trzeba zachować wzmożoną czujność. Dla mnie jednak jej pokonanie jest trochę stresujące, ponieważ przez brak okularów przeciwsłonecznych, które zostały gdzieś na zboczu Tofany di Rozes mocno naświetliłem oczy i przez całą graniową drogę płaczę jak nastolatka na Titanicu. Adaś użycza mi swoich okularów, które pomagają tylko w niewielkim stopniu, ale udaje się bezpiecznie pokonać drogę i wejść na ostatni szczyt dzisiejszej wyprawy – Tofanę di Dentro (3238 m). Na szczycie wpisujemy się do księgi i podziwiamy piękne widoki. Bardzo ładnie z tej perspektywy prezentuje się grań, którą niedawno pokonaliśmy oraz Tofana di Rozes, której byliśmy poprzedniego dnia.
Jest już dość późno i zaczyna robić się chłodno, więc na szczycie nie spędzamy dużo czasu, i zaczynamy zejście w kierunku bivacco, które jak „mówi” mapa nie powinno być przesadnie daleko. Ja przez załzawione oczy idę wolno i po jakimś czasie tracę Adasia z pola widzenia. Mijam odbicie w lewo, w które powinienem skręcić i dochodzę do urwiska. Panoramę na Cortinę mam pierwsza klasa tylko droga mi się nagle skończyła. Podchodzę więc z powrotem do góry i odnajduję właściwą drogę. Przyznam, że o ile skręt ten od razu rzuca się w oczy idąc pod górę to przy marszu w dół bardzo łatwo go przeoczyć, gdyż droga prowadząca do urwiska wydaję się być logiczną kontynuacja wcześniejszego odcinka.
Około 19.30 dochodzimy do Baracca degli Alpini (2922 m) – odszukanie tego bivacco to prawdziwe wyzwanie, ponieważ ta niepozorna, mała chatka jest tak wkomponowana w skałę, że trudno ją dostrzec nawet z niewielkiej odległości. Schron ma swój niepowtarzalny klimat. W środku jest już trzech Włochów - jemy z nimi kolację (jak to pięknie brzmi – tak naprawdę powinienem napisać – pochłaniamy wszystko co mamy w błyskawicznym tempie), robimy pamiątkowe zdjęcie i rozmawiamy. Po niedługim czasie do schronu przybywa jeszcze dwóch Włochów, w środku więc komplet – 7 osób. Widok na Cortinę z naszego tymczasowego domu zapiera dech w piersiach, a zachód słońca jest niesamowity. W nocy jest potwornie zimno – śpię we wszystkim co miałem (tylko deszczówkę sobie darowałem) – koszulka, bluza, polar, softshell, dwa przydziałowe koce i nadal mi zimno. Co prawda w środku jest kominek, ale drewno, które mamy do dyspozycji jest wilgotne i mocno dymi więc wolimy trochę zmarznąć niż się podusić. Jakoś udaje się zasnąć…
Po drodze napotykamy niezaznaczoną na mapie atrakcję, o które nie wspominają przewodniki – jest to, krótki, ale bardzo siłowy odcinek ferraty, biegnący w górę po pionowej skale i wyprowadzający na piękną widokowo turnię, z której nie ma jednak innej drogi powrotnej jak ta, która dostaliśmy się na górę. Odcinek ferraty w tym miejscu jest gęsto kotwiony, co według mnie niekoniecznie poprawia bezpieczeństwo, gdyż sama operacja przepięcia karabinków na tak wymagającym odcinku jest trochę kłopotliwa. Z drugiej jednak strony poprawia to trochę komfort psychiczny. Niewątpliwym atutem tego odcinka jest to, że w miejscu, gdzie znajdują się kotwy zamontowane są specjalne gumowe kapelusiki zabezpieczające przed klinowaniem się karabinków.
Na turni spędzamy trochę czasu podziwiając piękne widoki. Jak się wkrótce okazuje zasiedzieliśmy się tam za długo, gdyż w czasie, gdy my schodzimy wyprzedzają nas Polacy napotkani na samym początku naszej dzisiejszej drogi. Ma to miejsce przed tzw. powietrznym trawersem, gdzie w bardzo dużej ekspozycji trzeba przejść wzdłuż nieznacznie przewieszonej ściany. Co prawda, jest tam krótkie, siłowe miejsce, w którym trzeba odchylić się w stronę przepaści, ale pokonanie całego trawersu nie jest takie trudne jak wydaje, zwłaszcza, że stalówka w tym miejscu jest mocno napięta i w znakomitym stanie. Nie zmienia to jednak faktu, że tak duża ekspozycja jest dla niektórych barierą psychiczną (Włosi, którzy doszli do nas i widzieli jak schodzimy z widokowej turni pytali czy tamtędy można obejść ten trawers twierdząc, że raczej nie dadzą rady). Jest to jednak jedyna droga prowadząca na szczyt Tofana di Mezzo i zarazem ostatni emocjonujący fragment ferraty.
Po pokonaniu trawersu wleczemy się za wspomnianymi wcześniej rodakami, którzy mimo tego, że widzą, że idziemy znacznie szybciej nie chcą nas przepuścić – nawet to głośno oznajmiają, krzycząc do siebie „nie przepuszczamy ich” (wzięli nas za Włochów i jakoś nie chcieliśmy wyprowadzać ich z tego błędu). Po minie Adama widzę, że trochę wkurzony; ja z resztą też. Na szczęści znajdujemy na trasie miejsce, gdzie wypinając się ze stalówki udaje się okrężną drogą wyprzedzić, nazwę ich po imieniu, buraków znad Wisły. Dalsza droga przebiega już bardzo sprawnie i w dość szybkim tempie docieramy na szczyt Tofana di Mezzo (3244 m). Szczyt mamy praktycznie tylko dla siebie, gdyż wszyscy turyści udali się na ostatni kurs kolejki, a Polakom jeszcze trochę zajęło wdrapanie się na szczyt – nawet nie wiedzieli jak się ten szczyt nazywa, ale mniejsza z tym…
Po nacieszeniu się widokami i małym posiłku schodzimy na platformę widokową (3224 m) na górnej stacji kolejki Freccia nel Cielo (tłum. podniebna strzała), gdzie uzupełniamy butelki „wodą nie do picia”, ale żyjemy do tej pory i mamy się dobrze. Właściciel już wszystko zamyka i zaraz ma odbyć się ostatni kurs kolejki. Proponuje nam, że możemy nocować (istnieje taka możliwość – jest pomieszczenie, gdzie można walnąć się na glebie) my jednak mamy inne plany…
Kierujemy się na ferratę Lamon wiodącą na Tofanę di Dentro. Ferrata prowadzi raz po jednej raz po drugiej stronie grani łączącej dwie najwyższe Tofany. Oceniając obiektywnie ferrata jest łatwa technicznie, jedynie na kruchych zejściach trzeba zachować wzmożoną czujność. Dla mnie jednak jej pokonanie jest trochę stresujące, ponieważ przez brak okularów przeciwsłonecznych, które zostały gdzieś na zboczu Tofany di Rozes mocno naświetliłem oczy i przez całą graniową drogę płaczę jak nastolatka na Titanicu. Adaś użycza mi swoich okularów, które pomagają tylko w niewielkim stopniu, ale udaje się bezpiecznie pokonać drogę i wejść na ostatni szczyt dzisiejszej wyprawy – Tofanę di Dentro (3238 m). Na szczycie wpisujemy się do księgi i podziwiamy piękne widoki. Bardzo ładnie z tej perspektywy prezentuje się grań, którą niedawno pokonaliśmy oraz Tofana di Rozes, której byliśmy poprzedniego dnia.
Jest już dość późno i zaczyna robić się chłodno, więc na szczycie nie spędzamy dużo czasu, i zaczynamy zejście w kierunku bivacco, które jak „mówi” mapa nie powinno być przesadnie daleko. Ja przez załzawione oczy idę wolno i po jakimś czasie tracę Adasia z pola widzenia. Mijam odbicie w lewo, w które powinienem skręcić i dochodzę do urwiska. Panoramę na Cortinę mam pierwsza klasa tylko droga mi się nagle skończyła. Podchodzę więc z powrotem do góry i odnajduję właściwą drogę. Przyznam, że o ile skręt ten od razu rzuca się w oczy idąc pod górę to przy marszu w dół bardzo łatwo go przeoczyć, gdyż droga prowadząca do urwiska wydaję się być logiczną kontynuacja wcześniejszego odcinka.
Około 19.30 dochodzimy do Baracca degli Alpini (2922 m) – odszukanie tego bivacco to prawdziwe wyzwanie, ponieważ ta niepozorna, mała chatka jest tak wkomponowana w skałę, że trudno ją dostrzec nawet z niewielkiej odległości. Schron ma swój niepowtarzalny klimat. W środku jest już trzech Włochów - jemy z nimi kolację (jak to pięknie brzmi – tak naprawdę powinienem napisać – pochłaniamy wszystko co mamy w błyskawicznym tempie), robimy pamiątkowe zdjęcie i rozmawiamy. Po niedługim czasie do schronu przybywa jeszcze dwóch Włochów, w środku więc komplet – 7 osób. Widok na Cortinę z naszego tymczasowego domu zapiera dech w piersiach, a zachód słońca jest niesamowity. W nocy jest potwornie zimno – śpię we wszystkim co miałem (tylko deszczówkę sobie darowałem) – koszulka, bluza, polar, softshell, dwa przydziałowe koce i nadal mi zimno. Co prawda w środku jest kominek, ale drewno, które mamy do dyspozycji jest wilgotne i mocno dymi więc wolimy trochę zmarznąć niż się podusić. Jakoś udaje się zasnąć…
DZIEŃ XII Dolomitowy Dzień Lajtowy
Rankiem witają nas ciepłe promienie słońca, które wpadają przez szczeliny. Obiecałem koleżance, że rano zrobię zdjęcia specjalnie dla niej – po bardzo zimnej nocy bateria w aparacie strajkuje, ale udaje się wykonać trzy kadry – uff…
Dojadamy jakieś resztki z kolacji i cała nasza siódemka zaczyna zejście...
Początkowo pokonujemy łatwą ferratę dochodząc do dość stromego kruchego żlebu, w którym droga gwałtownie skręca w prawo. W tym miejscu odchodzi kilka ścieżek, więc nie trudno się pogubić, ale właściwa droga, która nie jest tak ewidentna, trawersuje ścianę prowadząc na prawą stronę żlebu. Jest to najtrudniejsze miejsce na całej dzisiejszej trasie – w żlebie jest bardzo krucho, więc trzeba być czujnym, zwłaszcza, że trawers nie wszędzie ubezpieczony jest stalówką. Następnie kierujemy się bardzo przyjemnym szlakiem 407 do górnej stacji kolejki przy Rif. Ra Valles. Główną atrakcją tej drogi jest budynek z okresu I Wojny Światowej. Oczywiście nawet nam do głowy nie przychodzi by skorzystać z kolejki i kontynuujemy zejście o własnych siłach. Naszym celem jest parking przy Rist. Pietofana (1675 m), gdzie umówiliśmy się ze Sławkiem. Szlak w końcowej fazie prowadzi przez las, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni, gdyż możemy schronić się przed słońcem, które daje się nam już we znaki.
Około południa pojawia się nasz transport i już w pełnym składzie jedziemy na kemping do Cortiny, którą jeszcze niedawno oglądaliśmy z góry.
Resztę dnia spędzamy odpoczywając na kempingu Olimpia - pogoda jest piękna, więc wylegujemy się przed namiotami sącząc zimnego browarka, który smakuje jak nigdy. Wieczorem idę z Adamem nad pobliskie Lago Ghedina (1457 m) – jeziorko, gdzie znajduje się bardzo urokliwa restauracja.
Zapada decyzja, że jutro po śniadaniu jedziemy na Słowenię by wejść na Triglav.
Dojadamy jakieś resztki z kolacji i cała nasza siódemka zaczyna zejście...
Początkowo pokonujemy łatwą ferratę dochodząc do dość stromego kruchego żlebu, w którym droga gwałtownie skręca w prawo. W tym miejscu odchodzi kilka ścieżek, więc nie trudno się pogubić, ale właściwa droga, która nie jest tak ewidentna, trawersuje ścianę prowadząc na prawą stronę żlebu. Jest to najtrudniejsze miejsce na całej dzisiejszej trasie – w żlebie jest bardzo krucho, więc trzeba być czujnym, zwłaszcza, że trawers nie wszędzie ubezpieczony jest stalówką. Następnie kierujemy się bardzo przyjemnym szlakiem 407 do górnej stacji kolejki przy Rif. Ra Valles. Główną atrakcją tej drogi jest budynek z okresu I Wojny Światowej. Oczywiście nawet nam do głowy nie przychodzi by skorzystać z kolejki i kontynuujemy zejście o własnych siłach. Naszym celem jest parking przy Rist. Pietofana (1675 m), gdzie umówiliśmy się ze Sławkiem. Szlak w końcowej fazie prowadzi przez las, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni, gdyż możemy schronić się przed słońcem, które daje się nam już we znaki.
Około południa pojawia się nasz transport i już w pełnym składzie jedziemy na kemping do Cortiny, którą jeszcze niedawno oglądaliśmy z góry.
Resztę dnia spędzamy odpoczywając na kempingu Olimpia - pogoda jest piękna, więc wylegujemy się przed namiotami sącząc zimnego browarka, który smakuje jak nigdy. Wieczorem idę z Adamem nad pobliskie Lago Ghedina (1457 m) – jeziorko, gdzie znajduje się bardzo urokliwa restauracja.
Zapada decyzja, że jutro po śniadaniu jedziemy na Słowenię by wejść na Triglav.