[06.05.2014]
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Baranie Rogi (Baranie rohy; 2526 m n.p.m.)
droga: Baranią Drabiną (IV)
Na Baranią Drabinę umawiałem się z Pawłem już jakieś 3 lata
temu. Wtedy nic z tego nie wyszło, a z biegiem czasu droga „poszła w odstawkę”.
Teraz, kiedy warunki na tę drogę wydawały się idealne, pomysł powrócił na nowo.
I choć nastawiłem się już na letnie wspinanie w Tatrach, perspektywa łatwiej,
krótkiej, i przyjemnej wycieczki „zimowej” wydawała się bardzo kusząca,
zwłaszcza po ostatniej wyrypie w Dolinie Śnieżnej. Dodatkowo spodziewaliśmy się
pięknej pogody oraz betonów, których tak nam przez całą zimę brakowało, więc z
decyzją o wyjeździe nie zwlekaliśmy długo.
Po dotarciu na Słowację i uporaniu się z klapą bagażnika, która ostatnio odmawia posłuszeństwa w najmniej odpowiednim momencie, zaczynamy podejście. Jest tuż przed wschodem słońca. Droga do Terinki mija szybko i przyjemnie, co mile mnie zaskakuje, bo jak przypomnę sobie moje ostatnie podejście tą drogą podczas grudniowej wycieczki na Durny…
Przed schroniskiem robimy dłuższy popas, po czym zmierzamy pod południową ścianę Baranich Rogów, a konkretnie pod żleb opadający skośnie z Baraniej Galerii (Baranią Drabinę). Szpeimy się i zaczynamy drogę równo o 9.00. Żleb właściwie od startu jest dość stromy, ale w końcu mamy upragniony beton, więc możemy szybko i bezpiecznie popylać do góry. W ten sposób dochodzimy do mikstowego odcinka drogi, przed którym zakładamy stan i wiążemy się liną.
Częściowo po zmrożonym śniegu, częściowo po skale dochodzę pod próg, mający tu charakter niewielkiego kominka - jest to w zasadzie jedyna trudność. Początkowo miejsce to chcę pokonać po utworzonym na prawej ściance kominka, sporym soplu lodowym, jednak po pierwszym wbiciu dziaby, stwierdzam, że sopel jest zbyt kruchy, by aż tak mu zaufać. Wykorzystując ściankę z lewej, a lód z prawej tylko jako oparcie dla raków, wychodzę w miejsce, z którego mogę już wbić dziabę powyżej progu. Zmrożony śnieg świetnie trzyma ostrza, a dodatkowo wcześniej udaje mi się założyć bardzo dobry przelot. Wszystko to sprawia, że próg pokonuję sprawnie i z poczuciem komfortu psychicznego. Tuż powyżej progu zakładam stan i ściągam partnera, któremu pokonane przed chwilą miejsce również przypadło do gustu. Wyciąg ten wyszedł nam niemal równo na 30m, czyli akurat tyle ile mieliśmy liny.
Powyżej progu droga znowu przechodzi w żleb. Śnieg nadal jest idealny, ale temperatura robi swoje i coraz częściej chowamy głowy przed lodowym bombardowaniem z góry. Drogę kończymy na dolnym skraju Baraniej Galerii, gdzie robimy sobie przerwę, po czym zmierzamy na szczyt. Na Baranich Rogach meldujemy się po 11-tej. Lampa jak w czerwcu, widoczność wspaniała, ludzi zero, a ten szczytowy kamień jest tak wygodny, że się nie chce schodzić. Żyć nie umierać.
Schodzimy normalką, co przez coraz bardziej wodnisty śnieg nie jest już takie przyjemne, ale powodów do narzekania też nie ma. Szybko dochodzimy do Terinki, skąd już między turystami idącymi w górę schodzimy do auta. Już nie pamiętam, kiedy wracałem tak wcześnie i trochę mi dziwnie, ale nie powiem, że taka odmiana nie była przyjemna.
Po dotarciu na Słowację i uporaniu się z klapą bagażnika, która ostatnio odmawia posłuszeństwa w najmniej odpowiednim momencie, zaczynamy podejście. Jest tuż przed wschodem słońca. Droga do Terinki mija szybko i przyjemnie, co mile mnie zaskakuje, bo jak przypomnę sobie moje ostatnie podejście tą drogą podczas grudniowej wycieczki na Durny…
Przed schroniskiem robimy dłuższy popas, po czym zmierzamy pod południową ścianę Baranich Rogów, a konkretnie pod żleb opadający skośnie z Baraniej Galerii (Baranią Drabinę). Szpeimy się i zaczynamy drogę równo o 9.00. Żleb właściwie od startu jest dość stromy, ale w końcu mamy upragniony beton, więc możemy szybko i bezpiecznie popylać do góry. W ten sposób dochodzimy do mikstowego odcinka drogi, przed którym zakładamy stan i wiążemy się liną.
Częściowo po zmrożonym śniegu, częściowo po skale dochodzę pod próg, mający tu charakter niewielkiego kominka - jest to w zasadzie jedyna trudność. Początkowo miejsce to chcę pokonać po utworzonym na prawej ściance kominka, sporym soplu lodowym, jednak po pierwszym wbiciu dziaby, stwierdzam, że sopel jest zbyt kruchy, by aż tak mu zaufać. Wykorzystując ściankę z lewej, a lód z prawej tylko jako oparcie dla raków, wychodzę w miejsce, z którego mogę już wbić dziabę powyżej progu. Zmrożony śnieg świetnie trzyma ostrza, a dodatkowo wcześniej udaje mi się założyć bardzo dobry przelot. Wszystko to sprawia, że próg pokonuję sprawnie i z poczuciem komfortu psychicznego. Tuż powyżej progu zakładam stan i ściągam partnera, któremu pokonane przed chwilą miejsce również przypadło do gustu. Wyciąg ten wyszedł nam niemal równo na 30m, czyli akurat tyle ile mieliśmy liny.
Powyżej progu droga znowu przechodzi w żleb. Śnieg nadal jest idealny, ale temperatura robi swoje i coraz częściej chowamy głowy przed lodowym bombardowaniem z góry. Drogę kończymy na dolnym skraju Baraniej Galerii, gdzie robimy sobie przerwę, po czym zmierzamy na szczyt. Na Baranich Rogach meldujemy się po 11-tej. Lampa jak w czerwcu, widoczność wspaniała, ludzi zero, a ten szczytowy kamień jest tak wygodny, że się nie chce schodzić. Żyć nie umierać.
Schodzimy normalką, co przez coraz bardziej wodnisty śnieg nie jest już takie przyjemne, ale powodów do narzekania też nie ma. Szybko dochodzimy do Terinki, skąd już między turystami idącymi w górę schodzimy do auta. Już nie pamiętam, kiedy wracałem tak wcześnie i trochę mi dziwnie, ale nie powiem, że taka odmiana nie była przyjemna.