[03.08.2013]
Tekst: Łukasz Misiakiewicz
Ganek (Veľký Ganek; 2459 m n.p.m.)
droga: Filar Puškáša (V)
Większość moich tatrzańskich wypadów to tzw. „jednodniówki”. W największym skrócie schemat takiej wycieczki przedstawia się następująco: 250 km jazdy na Słowację, podejście pod ścianę, wspin, zejście, powrót do auta i 250 km do domu. Nie ukrywam, że jest to nieco męczące, ale tym razem miało być inaczej…
Pogoda na cały weekend miała być piękna i stabilna, więc aż się prosiło o dwudniowy wypad. Tego samego zdania był Marcin, który wraz ze swoją partnerką – Anitą, planowali podziałać przez dwa dni w okolicach Wołowej Turni. Wszystko się powoli klarowało, jednak pozostała jeszcze jedna istotna sprawa – partner. Na szczęście i ta kwestia rozwiązała się pomyślnie – Paweł nie dosyć, że pomysł dwudniowego wyjazdu przyjął z entuzjazmem, to jeszcze nasze plany, co do tatrzańskich dróg były niemal całkowicie zbieżne. Wszystko zgrało się idealnie.
W sobotni poranek całą czwórką meldujemy się na parkingu przy drodze do Popradzkiego Plesa, gdzie wita nas biletowy, żądając 6 euro. Pytam go, czy może być 5 euro bez „papierka”, bo akurat nie mam więcej, na co dostaję odpowiedź, że „bez kwitu 4 euro”. Przyznam, że wszystkich nas rozbawiła taka polityka, a biletowy zaplusował za brak pazerności.
Na miejscu przepakowujemy szpej i ruszamy w górę, dobrze znanym, asfaltowym szlakiem. Droga mija jak zwykle szybko, bo jak człowiek się zagada to i kilometry szybciej lecą. Przy rozstaju szlaków rozdzielamy się – Marcin i Anita podążają pod Wołową, a my do Doliny Złomisk. Wypchane po brzegi plecaki powoli zaczynają nam ciążyć, więc specjalnie nie szarżujemy z tempem, tym bardziej, że plan na dziś zakłada zrobienie czegoś w miarę krótkiego. Idziemy, gadamy, robimy postoje na zdjęcia – jednym słowem lajtowa turystyka relaksacyjno-wypoczynkowa. Dziwi nas tylko fakt, że mimo fantastycznej pogody i „wyjściowej” godziny, w całej dolinie, oprócz niewielkiej grupki turystów, jesteśmy praktycznie zupełnie sami. Wyobrażając sobie dzikie tłumy na polskich szlakach i kolejki na Mnichu, niczym w supermarketach na wyprzedaży, jesteśmy jednak bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy.
Po dotarciu na górne piętro doliny zastanawiamy się, co robić. Co prawda dziś miała być w planie jakaś mało wymagająca wycieczka, ale w sumie nie jesteśmy zmęczeni, pogoda idealna, czas dobry, ludzi zero… Zgodnie stwierdzamy, że trzeba to dobrze wykorzystać. Ukrywamy plecaki (Paweł ukrył tak dobrze, że sam nie mógł później znaleźć), bierzemy ze sobą tylko to, co niezbędne i ciśniemy pod zachodni filar Ganku.
Paweł deklaruje, że ekspresowo „przebiegnie” pierwszy wyciąg, więc zaczyna, sprawnie pokonując kolejne metry. Niebawem słyszę „możesz iść”. Wyciąg jest bardzo przyjemny, może nie banalny, ale też niezbyt trudny – idealny na pierwszy kontakt ze ścianą. Asekuracja jest świetna, szczególnie dobrze siadają małe kości. Tak dobrze, że jedną cudem udało mi się odzyskać, tracąc przy tym mnóstwo czasu. Oczywiście nie ma tego złego… Teraz wszystkim mającym wątpliwości przy wyborze kości mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wallnutsy zacierają się znakomicie.
Kolejny wyciąg zaczyna się dość stromą, dobrze urzeźbioną płytą, która doprowadza pod nawieszającą się ściankę – jest to kluczowe miejsce na całej drodze. Jak to zwykle bywa, z dołu ta przewieszka wygląda całkiem przystępnie, więc idę śmiało. Szybko się jednak okazuje, że to strasznie wredne miejsce. Po wstępnym rozeznaniu znajduję sposób na pokonanie tego odcinka, ale to dopiero połowa sukcesu… Gdy już wydaje się, że „jestem w domu”, ścianka mnie odrzuca i wszystko zaczyna się od początku… Po jakimś czasie partner proponuje, że mnie zmieni, na co ostatecznie się zgadzam, nie ukrywając, że to miejsce już mnie porządnie zmęczyło. Schodzę, więc z powrotem do stanu, a Paweł startuje. Dochodzi pod przewiechę i… Jedna próba, druga, trzecia… Stoję na stanie i myślę sobie – „no to żeśmy dziś poszaleli”. Paweł w tym czasie podejmuje kolejną próbę – widzę, że ta ma szanse powodzenia. Po ekwilibrystycznych ruchach i nowatorskim sposobie klinowania, wychodzi nad przewieszkę, zakłada dwa przeloty – tak na wszelki wypadek i daje komendę – „chwila, muszę trochę odpocząć”. Miejsce naprawdę jest bardzo siłowe i nieźle daje w kość. Po chwili odpoczynku Paweł idzie dalej, zakładając stan mniej więcej w połowie wyciągu zaznaczonego na schemacie. Teraz kolej na mnie, więc znowu podchodzę pod przewieszkę. Nie powiem, że jest łatwiej, ale przynajmniej mogę sobie pozwolić bez konsekwencji na czujny ruch, którego wcześniej nie chciałem ryzykować. Uff… Udaje mi się pokonać to miejsce i kontynuuję wspinaczkę. Dalej wcale nie jest specjalnie łatwiej, więc tym większe uznanie dla partnera.
Dochodzę do stanu niemało zmęczony i zgodnie z partnerem stwierdzamy, że odcinek, który przed chwilą pokonaliśmy, a zwłaszcza ta przewiecha, za nic nie wyglądała na V, ale dalej musi być już tylko lepiej. Paweł kontynuuje więc wyciąg, który po pokonaniu pięknej płyty, kończy się tuż pod wyjściem na filar. Według nas, wspomniana płyta to najładniejszy odcinek wspinania na całej drodze.
Kolejne wyciągi prowadzą właściwym filarem i nie są już dla nas żadnym zaskoczeniem. Po ponad 200m wspinania wychodzimy na niewielką, dość wygodną płytę. Z tego miejsca fantastycznie prezentuje się grań Małego i Pośredniego Ganku, toteż spędzamy tu trochę czasu, robiąc zdjęcia i ciesząc oko bardzo oryginalnym widokiem.
Przed nami ostatni wyciąg, który kończy się na wygodnej półce, tuż przed szczytem. Stąd już tylko kilka kroków łatwym terenem i meldujemy się na Wielkim Ganku. Na szczycie zabawiamy dłuższą chwilę delektując się widokami i pysznym batonem, który znaleźliśmy w puszcze szczytowej. Do wspomnianej puszki również i my wkładamy batona „na wymianę”. Pewności nie mam, ale to chyba taki zwyczaj na Ganku. W każdym razie – smacznego!
Rzecz jasna w puszcze szczytowej, oprócz smacznego batona była również książka wejść, w której odnajdujemy znajome wpisy. Zadziwia nas jednak fakt, że wszystkich wpisów jest bardzo mało. Książka została założona w 2008 r. a na chwilę obecną zapisane jest zaledwie kilka stron. Czyżby Ganek był tak mało popularny?
W książeczce zostawiamy po sobie ślad i powoli zbieramy się do zejścia tzw. drogą normalną, prowadzącą przez Gankową Przełęcz. Droga ta nie stanowi żadnego wyzwania jeśli chodzi o trudności techniczne, jest też ewidentna, ale trzeba przyznać, że ogromne urwiska opadające do Doliny Kaczej robią niesamowite wrażenie.
Schodząc, przyglądamy się jeszcze małemu, pamiątkowemu krzyżowi, który już mijaliśmy wcześniej. Postawiono go tu ku pamięci Vladimíra Tatarki, który 17 czerwca 2001, podczas wspinaczki naszą dzisiejszą drogą odpadł od ściany. Po chwili refleksji kontynuujemy zejście, szybko wytracając wysokość. Teraz już tylko pozostaje nam odnalezienie plecaków i udanie się na zasłużony odpoczynek. Plan dnia wykonany.
Pogoda na cały weekend miała być piękna i stabilna, więc aż się prosiło o dwudniowy wypad. Tego samego zdania był Marcin, który wraz ze swoją partnerką – Anitą, planowali podziałać przez dwa dni w okolicach Wołowej Turni. Wszystko się powoli klarowało, jednak pozostała jeszcze jedna istotna sprawa – partner. Na szczęście i ta kwestia rozwiązała się pomyślnie – Paweł nie dosyć, że pomysł dwudniowego wyjazdu przyjął z entuzjazmem, to jeszcze nasze plany, co do tatrzańskich dróg były niemal całkowicie zbieżne. Wszystko zgrało się idealnie.
W sobotni poranek całą czwórką meldujemy się na parkingu przy drodze do Popradzkiego Plesa, gdzie wita nas biletowy, żądając 6 euro. Pytam go, czy może być 5 euro bez „papierka”, bo akurat nie mam więcej, na co dostaję odpowiedź, że „bez kwitu 4 euro”. Przyznam, że wszystkich nas rozbawiła taka polityka, a biletowy zaplusował za brak pazerności.
Na miejscu przepakowujemy szpej i ruszamy w górę, dobrze znanym, asfaltowym szlakiem. Droga mija jak zwykle szybko, bo jak człowiek się zagada to i kilometry szybciej lecą. Przy rozstaju szlaków rozdzielamy się – Marcin i Anita podążają pod Wołową, a my do Doliny Złomisk. Wypchane po brzegi plecaki powoli zaczynają nam ciążyć, więc specjalnie nie szarżujemy z tempem, tym bardziej, że plan na dziś zakłada zrobienie czegoś w miarę krótkiego. Idziemy, gadamy, robimy postoje na zdjęcia – jednym słowem lajtowa turystyka relaksacyjno-wypoczynkowa. Dziwi nas tylko fakt, że mimo fantastycznej pogody i „wyjściowej” godziny, w całej dolinie, oprócz niewielkiej grupki turystów, jesteśmy praktycznie zupełnie sami. Wyobrażając sobie dzikie tłumy na polskich szlakach i kolejki na Mnichu, niczym w supermarketach na wyprzedaży, jesteśmy jednak bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy.
Po dotarciu na górne piętro doliny zastanawiamy się, co robić. Co prawda dziś miała być w planie jakaś mało wymagająca wycieczka, ale w sumie nie jesteśmy zmęczeni, pogoda idealna, czas dobry, ludzi zero… Zgodnie stwierdzamy, że trzeba to dobrze wykorzystać. Ukrywamy plecaki (Paweł ukrył tak dobrze, że sam nie mógł później znaleźć), bierzemy ze sobą tylko to, co niezbędne i ciśniemy pod zachodni filar Ganku.
Paweł deklaruje, że ekspresowo „przebiegnie” pierwszy wyciąg, więc zaczyna, sprawnie pokonując kolejne metry. Niebawem słyszę „możesz iść”. Wyciąg jest bardzo przyjemny, może nie banalny, ale też niezbyt trudny – idealny na pierwszy kontakt ze ścianą. Asekuracja jest świetna, szczególnie dobrze siadają małe kości. Tak dobrze, że jedną cudem udało mi się odzyskać, tracąc przy tym mnóstwo czasu. Oczywiście nie ma tego złego… Teraz wszystkim mającym wątpliwości przy wyborze kości mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wallnutsy zacierają się znakomicie.
Kolejny wyciąg zaczyna się dość stromą, dobrze urzeźbioną płytą, która doprowadza pod nawieszającą się ściankę – jest to kluczowe miejsce na całej drodze. Jak to zwykle bywa, z dołu ta przewieszka wygląda całkiem przystępnie, więc idę śmiało. Szybko się jednak okazuje, że to strasznie wredne miejsce. Po wstępnym rozeznaniu znajduję sposób na pokonanie tego odcinka, ale to dopiero połowa sukcesu… Gdy już wydaje się, że „jestem w domu”, ścianka mnie odrzuca i wszystko zaczyna się od początku… Po jakimś czasie partner proponuje, że mnie zmieni, na co ostatecznie się zgadzam, nie ukrywając, że to miejsce już mnie porządnie zmęczyło. Schodzę, więc z powrotem do stanu, a Paweł startuje. Dochodzi pod przewiechę i… Jedna próba, druga, trzecia… Stoję na stanie i myślę sobie – „no to żeśmy dziś poszaleli”. Paweł w tym czasie podejmuje kolejną próbę – widzę, że ta ma szanse powodzenia. Po ekwilibrystycznych ruchach i nowatorskim sposobie klinowania, wychodzi nad przewieszkę, zakłada dwa przeloty – tak na wszelki wypadek i daje komendę – „chwila, muszę trochę odpocząć”. Miejsce naprawdę jest bardzo siłowe i nieźle daje w kość. Po chwili odpoczynku Paweł idzie dalej, zakładając stan mniej więcej w połowie wyciągu zaznaczonego na schemacie. Teraz kolej na mnie, więc znowu podchodzę pod przewieszkę. Nie powiem, że jest łatwiej, ale przynajmniej mogę sobie pozwolić bez konsekwencji na czujny ruch, którego wcześniej nie chciałem ryzykować. Uff… Udaje mi się pokonać to miejsce i kontynuuję wspinaczkę. Dalej wcale nie jest specjalnie łatwiej, więc tym większe uznanie dla partnera.
Dochodzę do stanu niemało zmęczony i zgodnie z partnerem stwierdzamy, że odcinek, który przed chwilą pokonaliśmy, a zwłaszcza ta przewiecha, za nic nie wyglądała na V, ale dalej musi być już tylko lepiej. Paweł kontynuuje więc wyciąg, który po pokonaniu pięknej płyty, kończy się tuż pod wyjściem na filar. Według nas, wspomniana płyta to najładniejszy odcinek wspinania na całej drodze.
Kolejne wyciągi prowadzą właściwym filarem i nie są już dla nas żadnym zaskoczeniem. Po ponad 200m wspinania wychodzimy na niewielką, dość wygodną płytę. Z tego miejsca fantastycznie prezentuje się grań Małego i Pośredniego Ganku, toteż spędzamy tu trochę czasu, robiąc zdjęcia i ciesząc oko bardzo oryginalnym widokiem.
Przed nami ostatni wyciąg, który kończy się na wygodnej półce, tuż przed szczytem. Stąd już tylko kilka kroków łatwym terenem i meldujemy się na Wielkim Ganku. Na szczycie zabawiamy dłuższą chwilę delektując się widokami i pysznym batonem, który znaleźliśmy w puszcze szczytowej. Do wspomnianej puszki również i my wkładamy batona „na wymianę”. Pewności nie mam, ale to chyba taki zwyczaj na Ganku. W każdym razie – smacznego!
Rzecz jasna w puszcze szczytowej, oprócz smacznego batona była również książka wejść, w której odnajdujemy znajome wpisy. Zadziwia nas jednak fakt, że wszystkich wpisów jest bardzo mało. Książka została założona w 2008 r. a na chwilę obecną zapisane jest zaledwie kilka stron. Czyżby Ganek był tak mało popularny?
W książeczce zostawiamy po sobie ślad i powoli zbieramy się do zejścia tzw. drogą normalną, prowadzącą przez Gankową Przełęcz. Droga ta nie stanowi żadnego wyzwania jeśli chodzi o trudności techniczne, jest też ewidentna, ale trzeba przyznać, że ogromne urwiska opadające do Doliny Kaczej robią niesamowite wrażenie.
Schodząc, przyglądamy się jeszcze małemu, pamiątkowemu krzyżowi, który już mijaliśmy wcześniej. Postawiono go tu ku pamięci Vladimíra Tatarki, który 17 czerwca 2001, podczas wspinaczki naszą dzisiejszą drogą odpadł od ściany. Po chwili refleksji kontynuujemy zejście, szybko wytracając wysokość. Teraz już tylko pozostaje nam odnalezienie plecaków i udanie się na zasłużony odpoczynek. Plan dnia wykonany.
Panoramy
|